Kilka dni w Stołowych
 

Dzień pierwszy – a miał być tylko spacer.

 

Dość chłodny jak na czerwiec wieczór postanowiliśmy wypełnić spacerem bez konkretnego celu. Ot zapoznawcza przechadzka po okolicy.

Wieś, w której znajdował się nasz pensjonat liczy zaledwie kilkanaście zamieszkałych domostw i kilka pensjonatów, nie licząc domów użytkowanych sezonowo. Zaraz za posesją naszych gospodarzy stoi stary siedemnastowieczny kościół murowany pw św Magdaleny. Jego wieża jest doskonale widoczna nawet z bardzo daleka. Od samego początku spokoju nie dawało mi wielkie urwisko za lasem. W tamtą stronę poszliśmy.

Spacerowym krokiem wczasowiczów mijaliśmy kolejne zabudowania poprzedzielane łąkami i polami. Z dna doliny skręciliśmy w lekko unoszącą się drogę, by po kilkuset metrach znów odbić tym razem w kierunku lasu. Do wielkich urwisk i Skał Puchacza mieliśmy w linii prostej ze trzy kilometry. Wkrótce stanęliśmy przed tablicą informującą o granicy Parku Narodowego Gór Stołowych. Wchodząc w las zrobiło się trochę ponuro, ale nam humory dopisywały. Dziewczynki wesoło brykały, a my spokojnie szliśmy coraz bardziej zagłębiając się w leśną pustkę. No, tak pusto to tu nie było. Gdzie nie spojrzeć leżały kamienie. Wielkie, płaskie, okrągłe, kopiaste. Wszystkie kształty. Wkrótce doszliśmy do miejsca, gdzie do leśnej drogi dołączała inna droga z prawej. To tam zdecydowaliśmy się iść, by potem zejść do wsi na skróty. Za zakrętem, na środku drogi w pewnej odległości od nas zauważyliśmy jakiegoś zwierza. On też nas zobaczył, bo wyraźnie się zainteresował nami. Nie byłem pewien, co to takiego. Jeśli dzikie - to ucieknie. Jeśli nie dzikie to, co? Po chwili okazało się, że to pies. Zaczął na nas szczekać, ale nie zamierzał podbiegać czy atakować. Czekał na swoim miejscu. Przeszliśmy spokojnie obok, a ten dalej ujadał. Nie został jednak na miejscu, lecz szedł za nami. Trzymał się blisko. Robił strasznie dużo hałasu, więc kiedy po kilkuset metrach zobaczyłem dom, byłem pewien, że ktoś wyjdzie i przywoła psisko do porządku. Nikt jednak nie wychodził. W dodatku nasza droga kończyła się właśnie przy tym domu. Nie było rady, trzeba było zawrócić. Jeśli pies pilnuje tego domu, a gospodarzy nie ma, to lepiej do drzwi nie podchodzić. Postanowiliśmy wrócić na leśną dukt i nadłożyć trochę drogi. Na szczęście wieczór zrobił się całkiem przyjemny. Pies towarzyszył nam szczekając, aż do miejsca gdzie go spotkaliśmy. Kilkaset metrów dalej znaleźliśmy znaki szlakowe i wyszliśmy za nimi z lasu. Potem jego brzegiem dotarliśmy do polnej drogi. Dalej trochę „na czuja” poprowadziłem naszą czwórkę w kierunku małego wąwozu, gdzie rozpoznałem widoczne na mapie kształty ścieżek. Stojące tam zabudowania pozwalały mieć nadzieję na pewne dojście do jakiejś (w domyśle głównej) drogi. Jednak już po chwili znów zaskoczenie: jedyna droga biegła przez sam środek podwórka i była zagrodzona. Co prawda tylko sznurkiem, ale jednak był on swego rodzaju szlabanem. Na szczęście w podwórzu, mieszkający tu chłopak zaganiał do obory gęsi, więc zapytałem grzecznie o zgodę na przejście przez podwórze. Zgodził się nie stawiając warunków. Kilka minut później wyszliśmy znów na dziurawy asfalt prowadzący prawie pod sam pensjonat. Z wieczornego spaceru zrobiła się prawie trzygodzinna wycieczka, podczas której przebyliśmy ze sześć kilometrów.

 

Dni następne (dwa) – skalne peregrynacje.

 

Pogoda nas nie rozpieszczała, więc postanowiłem wjechać na górny parking pod Błędnymi Skałami samochodem. Uiszczając myto, pytamy o tłok na górze. Kasjer zapewnił, że dziś wjechało tylko kilka samochodów. Z dobrymi humorami ruszyliśmy wąziutką serpentyną na górę. Jeszcze tylko bilety przy bramce na parkingu i możemy wchodzić do skalnego labiryntu. Już od samego początku najbardziej podobało się najmłodszej – Emilce. Wysokie jak dla niej skalne stopnie pokonywała dzielnie z rzadka tylko korzystając z pomocy mamy. Ścieżkę wyznaczono układając wzdłuż jej biegu drewnianą kładkę. Zgubić się nie sposób. Dziewczyny z radością odkrywały, co znajduje się za kolejną skałą. Przewężenia zmuszały czasem do zdjęcia plecaka. Czasem trzeba było przesuwać stopy jedna za drugą, bo zbyt mało było miejsca na przekładanie nóg do przodu na przemian. Znów najbardziej cieszyła się najmłodsza, bo tylko ona nie miała trudności z przejściem przez te wąskie miejsca. Wiele radości miała, kiedy mogła schować się w niszy pomiędzy skałami, gdzie nie weszła żadna dorosła osoba. Dziewczynki prześcigały się, która lepiej i sprawniej przejdzie kolejne utrudnienia. Mnie przypadło zadanie pilnować, aby za szybko nie „zwiedzić” tych skał i wykorzystać chwilowe przejaśnienia na niebie.

Innego dnia wędrując przez obowiązkowy Szczeliniec pogoda naprawdę sprawiła nam niespodziankę. Słonko przysłaniały tylko nieliczne białe obłoki. Mogliśmy, więc nie tylko wędrować bez obaw o nagły deszcz, ale też udało się wydłużyć naszą wycieczkę o wizytę w schronisku Pasterka. To była pierwsza całodzienna wycieczka górska.

Na Szczelincu jeszcze nie było tłoku, bo do wakacji jeszcze zostało ponad tydzień. Można było spokojnie posiedzieć na każdym tarasie widokowym, albo gdzieś między skalnymi tworami. Szukanie kolejnych ciekawych kształtów i nadawanie nazw tym jeszcze nie nazwanym, okazało się być dodatkową atrakcją dla dzieci. Łańcuchy, stopnie i wysokie urwiska skalne były dla nas szczególnie atrakcyjne, zwłaszcza, że zwykle wędrówki górskie ograniczone raczej były do „miękkich” stoków Beskidzkich, a nie wysokiej, gołej skały. Przyjemny klimat schroniska „Pasterka” sprawił, że zabawiliśmy tam dość długo jak na zwykły odpoczynek. Kilka łyków zimnego, czeskiego piwa ważonego w niedalekim lokalnym browarze na „spółkę” z Asią wypiliśmy na zewnątrz siedząc i patrząc na panoramę obu Szczelińców. Kilka butelek postanowiłem przytachać w plecaku do pensjonatu. Przyda się na wieczór. Dzieciaki biegały, wygłupiały się jakby w ogóle nie czując zmęczenia. Można było siedzieć, siedzieć i siedzieć.

 

Dzień kolejny – pojedziemy podziemną kolejką.

 

Do Złotego Stoku mieliśmy ponad czterdzieści kilometrów, ale z uwagi na kaprysy pogody, zwiedzanie podziemi miało być alternatywą do wędrówki po szlakach. Natychmiast po przyjeździe kupiłem bilety do Kopalni Złota i zdążyliśmy załapać się do wchodzącej właśnie grupy bez czekania na kolejną. Wykute w skale tunele znacznie różnią się od tych, które, na co dzień widuję z racji wykonywanego zawodu. Półmrok i chłodek nadawały tym korytarzom specyficznego klimatu tajemniczości. Mimo, że grupa była dość liczna, to jednak mały niepokój panował wśród zwiedzających. Dziewczyny starały się jednak trzymać fason przechodząc w coraz ciemniejsze wyrobiska. Młoda pani przewodnik opowiadała o kopalni w taki sposób, że nie można było się bać. Szczypta humoru do każdej opowiastki skutecznie rozluźniała napięcie wśród zwiedzających. Obietnica przejażdżki podziemną kolejką najbardziej intrygowała naszą Ewę i Emilkę. Ciągle pytały o tą kolejkę. Kiedy wreszcie z ciemnego tunelu zaczęły dochodzić dźwięki tłukącego po stalowych szynach składu wagoników, dzieciaki jakby straciły entuzjazm. Po kilku chwilach wszystko ucichło i nakazano nam zająć miejsca w wagonikach. Tego typu transport podziemny widuję na co dzień, więc doskonale wiem ile to to potrafi narobić hałasu. Nietrudno było przewidzieć co będzie za chwilę. Najmłodszą Emilkę posadziliśmy pomiędzy siebie. Kiedy skład ruszył delikatnym szarpnięciem, Emika najpierw zrobiła wielkie oczy. Po chwili hałasu było już tyle, że jej pisk słyszeliśmy chyba tylko my. Wtuliła głowę pomiędzy nogi mamy i tak została do końca przejażdżki. Dopiero na, zewnątrz, kiedy światło dzienne oświetliło cały pociąg popatrzyła wokół. Na pytanie czy pojedzie raz jeszcze, stanowczo odpowiedziała, że nigdy. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka na tle lokomotywy nazwanej „Gacek” i można było wracać.

 

 

Dzień w mieście – Twierdza w Kłodzku

 

Parking tuż pod Twierdzą ominęliśmy, kiedy okazało się, że zdzierają tam za pierwszą godzinę aż piętnaście złotych. Toż to rozbój w biały dzień. Zaledwie trzysta, może czterysta metrów dalej można spokojnie zaparkować za darmo przy odnowionym parku.

Zanim dotarliśmy do wejścia w podziemia twierdzy zaczęło padać. Kilkanaście minut czekania w bramie nie przyniosło poprawy pogody, więc trzeba było założyć kurtki.

Niestety wejście do labiryntów było nieczynne. No to klapa – pomyślałem, ale postawiony obok punkt elektronicznej informacji turystycznej rozjaśnił nam humory wyjaśniając przyczynę zamknięcia. Tymczasowa trasa była możliwa teraz do zwiedzania od strony Twierdzy. Kapało nam trochę na głowę, ale zanim dotarliśmy do wejścia zaświeciło już słonko. Okazało się też, że właśnie tego dnia zapłacimy tylko za zwiedzanie podziemi, a wejście na mury jest darmowe. Historię podziemnych twierdzy i labiryntów ciekawie przedstawił nam przewodnik ubrany w mundur wojsk 47 Pruskiego Pułku Piechoty z czasów bitew napoleońskich. Z murów oglądać można imponującą panoramę nie tylko miasta, ale również gór. Od Masywu Śnieżnika i Góry Złote przez Kotlinę Kłodzką, Góry Bystrzyckie po Stołowe z wybitnie widocznym Szczelincem Wielkim.

Spacer po Kłodzku właściwie ograniczyliśmy do starówki, bo już wejście kilkadziesiąt metrów „na tyły” ujawnia straszną rzeczywistość. Sypiące się kamienice, odpadający tynk, brudne ulice, śmieci i bieda. To obraz miasta nie pokazywany turystom. Na szczęście wszędzie widać prace remontowe, ale jeszcze sporo wody w Nysie Kłodzkiej upłynie zanim można będzie cieszyć oczy pięknymi uliczkami w każdym zakątku miasta.

 

Powrót do przeszłości – dzień w Nowej Rudzie.

 

Kiedy miałem zaledwie kilka miesięcy, rodzice przenieśli się w poszukiwaniu pracy do miasteczka zwanego Nowa Ruda. Mieszkaliśmy tam prawie pięć lat. Czy ona wtedy była „nowa” to ja nie pamiętam. Mama mówi, że już wtedy było tam dość ponuro i wiele domów mówiąc delikatnie było zaniedbanych. Chciałem tam pojechać i po przeszło trzydziestu latach zobaczyć miejsca, gdzie biegałem jako kilkulatek. Ten dzień połączyliśmy ze zwiedzaniem zamkniętej kilka lat temu kopalni węgla kamiennego „Nowa Ruda”. Dla mnie mało ciekawe miejsce. Jeśli nie liczyć spotkanego w sztolni Skarbnika, to właściwie całą resztę mam na co dzień. Wiadomości naszego przewodnika też pozostawiały trochę do życzenia. A może to tylko moje zboczenie zawodowe. Przynajmniej dzieciaki i Asia mogły zobaczyć malutką namiastkę tego, jak wyglądają warunki w mojej pracy. Też miałem pomysł na urlop. To tak jakbym wybrał się do pracy.

Po kopalni pojechaliśmy na ulicę Srebrną, a potem na Nową Osadę, gdzie dawniej mieszkaliśmy. Zrujnowany dom, odpadający tynk, stare, pozbawione już prawie farby okna. To nie był ciekawy widok. Pamiętam jednak bramę, mostek i rzeczkę. To właśnie tu trzydzieści kilaka lat temu graliśmy w piłkę na podwórku i w pewnym momencie piłka „uciekła” nam na ulicę. O mało jej nie straciliśmy, gdyby wpadła nam do rzeczki. Dla kilkulatka to byłby prawdziwy dramat. Teraz mogłem stanąć w samym środku tego miejsca, gdzie dawno temu przeżywałem te chwile.

Na Srebrną trafiliśmy dzięki nawigacji satelitarnej i dzięki niej mieliśmy się z tego miejsca wydostać. Nie lubię, kiedy prowadzi mnie ten wynalazek, bo nigdy nie wiem gdzie w danej chwili jestem, ale nie miałem innej mapy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy okazało się, że nawigacja wyprowadziła nas w pole. I to dosłownie. Minąwszy szczyt Góry św Anny asfalt po prostu się skończył, a polna teraz droga mocno opadała w dół. Było naprawdę stromo i jeśli okazałoby się, że na dole nie ma przejazdu, to nasza Skoda mogłaby już się nie wdrapać na szczyt. Zawróciłem póki jeszcze było gdzie. Znów bardziej na „czuja” trafiliśmy na drogę do Kudowy zwiedzając po drodze kilka mniejszych wsi.

 

Dzień ostatni – jutro do domu.

Pogoda dopiero drugi dzień zrobiła się naprawdę wakacyjna. Ostatniego dnia nie będziemy chować się w kopalniach, podziemnych tunelach czy lokalach tłocznych zwykle miast zdrojowych. Zaraz po śniadaniu zabraliśmy nasze przygotowane plecaki i bez obaw o deszcz ruszyliśmy na całodzienną wycieczkę po Białych Skałach. Leśna ścieżka przyjemnie wiła pomiędzy wielkimi skałami. Czasem lekko w górę, czasem trochę w dół. Prawdziwie górska wędrówka. Nie wiedziałem, że tak prosta jak mi się wydawało wycieczka, sprawi nam tyle radości. Wysokie skały były rzeczywiście najjaśniejsze, jakie widzieliśmy dotąd. Na niektóre z nich trzeba było wspiąć się niczym tatrzańską drogą wspinaczkową, (choć bardzo krótką), aby przejść dalej. Prawie niczym nie różniący się od beskidzkiego las, chował dla nas kolejne niespodzianki. Po skałach przyszło nam iść przez kilka niewielkich polanek, gdzie trawy sięgały nawet naszych głów, co dla dzieci stanowiło wyjątkową atrakcję. Potem weszliśmy na niekończącą się kładkę drewnianą biegnącą prawie idealnie na wprost przez podmokłą łąkę. Prawie zaraz po przejściu przez tą atrakcję weszliśmy nad Wielkie Urwisko Batorowskie. Kilka razy można było podziwiać panoramę Obniżenia Dusznickiego z niewielkich tarasów skalnych zawieszonych wysoko nad lasem, po którym wędrowaliśmy pierwszego dnia wieczorem. Całe urwisko codziennie obserwowałem wychodząc na zewnątrz pensjonatu. Chcąc dostać się na jeden z takich tarasów niechcący przestraszyłem mieszkającego tam drapieżnika. To była Pustułka. Wystraszona szybko uciekła, ale nie odleciała daleko. Przysiadła na drzewie zaledwie kilkanaście metrów dalej i nawoływała głośno chcąc mnie jakby przegonić. Nie chcąc jej niepokoić poszliśmy dalej, gdzie znaleźliśmy dla siebie inny taras skalny - miejsce na odpoczynek i obserwacje. Mógłbym tam siedzieć do wieczora, ale trzeba było jeszcze wrócić na kolację. Ten dzień zaliczam do najbardziej udanych w całym cyklu „stołowania” w górach.

 
  Stronę odwiedziło już 60378 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja