Nydek
 


Nie ma nic lepszego niż górska wycieczka zwłaszcza gdy nadchodzi tzw „długi majowy weekend".

Zabraliśmy więc ze sobą Ewę i heja na szczyty...

Tym razem postanowiliśmy podejść Stożek. Z uwagi właśnie na „długi majowy weekend", aby uniknąć rzeszy turystów na szlaku zdecydowałem podejść Stożek od strony Czeskiego Nydka. Dotarliśmy więc samochodem do wydawać by się mogło odludnej wioski, gdzieś na dnie doliny gdzie dojazd zimą pewnie nie zawsze jest możliwy.

Stąd zaczęliśmy wchodzić powoli szlakiem w las. Po kilkuset metrach las jakby zniknął i można się było porozglądać nieco dalej niż pod własne buty. W oddali słychać było warkot piły spalinowej. Czesi pewnie nie mają święta i normalnie pracują. Powietrze było gęste i widoków w tym miejscu nie należało się spodziewać, ale mimo to zbocze przeciwległej Filipki z kilkoma poletkami nowego młodnika imponowało swoją wielkością. I tylko kilka wielkich placów wykarczowanego częściowo lasu psuły krajobraz.

Ptaki w okolicy zdawały się krzyczeć ile sił „uciekać! Ludzie idą!" ale ruchu większego tutejszej zwierzyny nie dało się zauważyć. Nawet jakiś niezorientowany zając nagle wybiegł nam naprzeciw i wystraszony naszym widokiem nagle zmienił tor biegu na przeciwny co chwila oglądając się za siebie. Ot, pokicał gdzieś w las.

Wreszcie dotarliśmy na graniczny grzbiet gdzie po czeskiej stronie widok ograniczał las,

z którego właśnie wyszliśmy, a po polskiej stronie mimo nienajlepszej pogody w dole można było zobaczyć zabudowania jednego z ważniejszych rodzimych kurortów czyli Wisła. Po lewej stronie grzbiet nieznacznie wznosił się ku Cieślarowi, a za nim już tylko Soszów, ale tego dnia nie widoczny zupełnie ponieważ właśnie z tej strony nadciągała gęsta nisko zawieszona chmura. W prawo kilka szlaków prowadzi do naszego celu czyli na Stożek. Okolica piękna więc postanowiliśmy tu przeczekać drobny deszczyk, który właśnie wydobył się z tej chmury co to od Soszowa nas przykryła. Schronienie znaleźliśmy pod zadaszeniem budki pograniczników. Pozostałość po przejściu granicznym turystyki pieszej stanowiła swego rodzaju atrakcję turystyczną. No bo kiedy w środku jeszcze byli umundurowani to nikt starał się nie zaglądać do środka bo i po co? Teraz każdy mógł się przekonać na jakich krzesłach siedziała straż graniczna. I my nie oparliśmy się pokusie zaglądnięcia do środka. Niewielkie pomieszczenie oknami skierowane do linii granicy państwa nie kryło w sobie nic szczególnego. Kilka krzeseł, jakiś stolik, luźne kartki z bliżej nie określoną treścią druku. Teraz straż tu pełnią pająki, które utkały sobie sieci w oknach.

Od strony Stożka przewijała się właśnie jakaś wycieczka. Przewodnik, kilka osób, znów kilka osób, następna grupka, jakiś samotnik i jeszcze jeden, a może samotniczka no i pani nauczycielka zapewne, w otoczeniu kilu innych osób. Strasznie rozwleczona ta „zorganizowana" wycieczka. Niektórzy trochę wrzaskliwi inni zupełnie cicho przewędrowali obok i zniknęli w obłoku, który na razie nie chciał ustąpić.

Deszcz już nie padał więc i my poszliśmy dalej. Przed nami pojawił się masyw Stożka, a właściwie to był dosłownie jego szczyt. Mgła zrobiła się tak gęsta, że trudno było zobaczyć osoby zbliżające się z przeciwka. Nachylenie stoku wskazywało, że nazwa tego wzniesienia raczej nie jest przypadkowa. Trzeba było brać pod uwagę formę wszystkich uczestników naszego wejścia, więc krótkie przystanki na odpoczynek zajmowały więcej czasu niż samo podejście. Na szczęście ten odcinek drogi nie miał więcej niż trzysta może trzysta pięćdziesiąt metrów więc szybko znaleźliśmy się na szczycie. Do schroniska już tylko kilka minut.

Niesamowitą chęć wypicia tutejszej kawy w schronisku zgasił tłum ludzi już przed schroniskiem. Każde miejsce gdzie można było posadzić swój tyłek było zajęte.

Jeszcze gorzej było w środku. Kolejka do kasy choć liczyła kilkanaście osób niesamowicie się dłużyła. Można było odnieść wrażenie, że większość klientów sama nie wie po co stoi w tym sznureczku. Znaleźliśmy miejsce siedzące tuż przy wyjściu, szybko jednak opuściliśmy je, bo nie sposób było opanować ciągle otwierających i zamykających się drzwi, przez które nieźle zawiewało. W końcu wylądowaliśmy na zewnątrz pod wielką tablicą z mapą tuż obok stoiska z zapiekanymi oscypkami. Z każdą chwilą pogoda się poprawiała niosąc ze sobą nowe tabuny turystów. Większość z nich wjechała tu wyciągiem od strony Łabajowa, co można było z całą pewnością stwierdzić po ekwipunku niektórych z nich. Niektórzy wchodzili do schroniska by zdegustowani szybko wyjść na zewnątrz stwierdziwszy, że „tam nie ma miejsca". W zdumienie wprawiła mnie parka z malutkim dzieckiem w foteliku samochodowym, który tu wtaszczyli. Kowboj czyli ojciec maluszka zdecydowanie odznaczał się od reszty turystów. Szeroki kapelusz buty kowbojki z obcasem i spodnie a'la Zeb Mckein przyciągały wzrok bardziej niż biust jak u Pameli Anderson jego partnerki. Trzeba było wiać szybko z tego miejsca, bo robiło się zbyt ciasno. Jeszcze tylko 15 minut z jakimś pokręconym pieskiem pewnej pani, która akurat tu dała trochę wolności swojemu pupilowi i wreszcie znów znaleźliśmy się po czeskiej stronie gdzie żywej duszy na szlaku nie było.

Słoneczko chowało się za delikatne chmury, a my schodziliśmy zboczem Stożka w kierunku Filipki.

Wreszcie dotarliśmy do niewielkiej wiaty na rozstaju szlaków, gdzie postanowiliśmy trochę odsapnąć. Gdzieś z zachodu nadciągała wielka czarna chmura. Nic dobrego to nie zwiastowało. Kilkanaście minut później znaleźliśmy się w środku burzy. Cóż było robić. Do wiaty, która i tak niewiele by nas ochroniła nie chcieliśmy już wracać. Początkowo więc przez gęsty las, a potem brzegiem polany dotarliśmy do duktu leśnego biegnącego grzbietem wzniesienia. Tu postanowiliśmy przeczekać, aż deszcz zelży. Ten odcinek dał nam nieźle w kość. Byliśmy już kompletnie przemoczeni, bo ulewie towarzyszył niesamowity wiatr kierujący wszystkie kropelki poziomo, jakby przecząc prawom fizyki. Na pocieszenie pozostawała nam myśl, że nie tylko my zmokliśmy. Tam na Stożku pewnie wszyscy nagle zmieścili się do i tak już pełnego schroniska.

Deszcz przestał już lać i tylko „lekko" kropił. Ruszyliśmy dalej. Panorama z tej strony wydawała się być znacznie atrakcyjniejsza. W dole kilka zabudowań, naprzeciw nas wielki masyw Stożka i Soszowa, a wokół sielankowy klimat niedostępnej dla zwykłego mieszczucha wsi. Szkoda, że wrażenie z widoków trochę psuły nam przemoczone ubrania ale przynajmniej już nie padało. Zejście do auta może już nie niosło ze sobą takich krajobrazów ale myśl o ciepłym, suchym ubraniu dodawała nam trochę sił.

Wreszcie dotarliśmy do auta gdzie szybko włożyliśmy suche ubrania.
Podsumowując ten wypad chociaż odległości tego dnia nie imponowały to ulewa sprawiła, że nabraliśmy kilka doświadczeń, które z pewnością wykorzystamy w przyszłości. I jeszcze jedno: w długie weekendy trzeba zdecydowanie unikać naszych polskich szlaków.

 
  Stronę odwiedziło już 59925 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja