Pienińskie bacowanie
 

 

Wdrapując się ścieżką przez środek wielkiej łąki, powoli zbliżaliśmy się do bacówki. Oboje trochę się na tym podejściu zgrzaliśmy, więc postanowiliśmy nieco odpocząć u górali.
-    Niech będzie pochwalony – powiedziałem – żonę mi coś ugryzło i spuchła jej ręka – zagadnąłem, bo jakoś musiałem, wchodząc na teren ogrodzonej bacówki. I nie blefowałem wcale. Asia miała na dłoni spory rumień po tym jak kilka chwil wcześniej jakieś muszysko wielkie ją dziabło. Siedzący na ławce dwaj górale odpowiedzieli po chrześcijańsku i popatrzyli na rękę Asi. Wyglądali dość komicznie, bo jeden niski, gruby, okrągły wręcz, mocno połysiały, a drugi - wysoka chudzina bez zęba z bujnymi lokami.
-    Eee, bedzie zyć – oznajmił jeden z nich – chyba jakosik mucha uzarła. Moze kóńsko.
Przesuwając się na ławce dali wyraźnie znak zaproszenia, aby usiąść obok.
-         A z Polski ście som?
W pierwszej chwili nie zrozumiałem o co chodzi. Przecież mówię po polsku to niby skąd mam być? Z Afryki? Dopiero po kilku sekundach zrozumiałem pytanie.
-         No z polski. Ze Śląska – odpowiedziałem wreszcie.
W kilka zdań ustaliliśmy gdzie dokładnie mieszkamy. Nie było to trudne, bo najlepszym odnośnikiem okazały się Piekary Śląskie (górale to bardzo religijny naród), a stąd dwa rzuty beretem i jest się w Rudzie Śląskiej.
Wokół bacówki uwijało się dwóch juhasów. Co chwila, wchodząc do środka coś tam pospiesznie przekładali z miejsca na miejsce. Raz po raz zamieszał któryś w wielkim, prawdziwie pasterskim kociołku miedzianym. Wisiał sobie był, ten kocioł nad dziurą w podłodze bacówki tuż nad niewielkim ogniskiem. To w takim właśnie miedzianym naczyniu powstają oscypki. Nie od razu rzecz jasna, ale od tego się zaczyna cały proces ich wyrobu. Oczywiście najpierw trzeba owce wydoić. Właściwie to pierwszy raz chyba widziałem taki gar nad ogniem w prawdziwej bacówce.
Tym czasem siedzieliśmy sobie razem z góralami i rozmawialiśmy o czarnym złocie ziemi śląskiej z jednej strony (a właściwie jego cenie) i owcach ze strony drugiej. Co chwila psy zrywały się szczekając wściekle na pasące się luzem bydlątko. Juhasi pokrzykiwali w niezrozumiałym dla mnie dialekcie. Nie bardzo wiedziałem czy na psy, czy na byczka, który się wyraźnie zerwał z łańcucha. Po chwili jednak psy zostały przywołane do porządku i zrobiło się całkiem przyjemnie.
Jeden z górali nawiązując do ukąszenia, które było początkiem naszej rozmowy, zaczął opowiadać jak to dawno temu spowodowali przybycie do wsi karetki. W owych czasach musiało to być wielkie wydarzenie.
-         O tacy byliśmy – mówił unosząc rękę nie wyżej niż metr ponad ziemię – smorki małe. Ale nom matka dała potem. Hej. Na drodze gniozdo zrobiły osy ziemne. A jeździł tam Józek kóniem. My, jak osy w dzień spały, to wsadzili kij do gniazda. Józek kóniowi chcioł drogę zrobić i zaczon kijem szarpać.
-         Jak go łobsiadły!włączył się drugichyba z pinset...
-         Abo i tysionc, i go pogryzły. Pogotowie do wsi przyjechało.
-         Ale przezył. Jeno matka nom skóry wyprawiła.
Mieli co wspominać, choć być może trochę ubarwili tę opowieść. Swoją drogą, ciekawie słucha się takich opowieści z ust dwóch starszych przecież facetów. I ciągle ich ta przygoda bawi. Siedzieliśmy jeszcze kilka chwil w ciszy.
-         Piekne te nase góry, oj piekneodezwał się nagle jeden z górali patrząc w nieokreśloną dal.
-         Ano piękne – odpowiedziałem.
-         Teroz jesce nie, ale za dwie niedziele przydzie cało jesień – ciągnął.
Rzeczywiście, choć był już wrzesień to kolorów jeszcze niewiele w lesie. Powoli przesunąłem wzrokiem po okolicy. Dalekie szczyty Beskidu Sądeckiego panowały nad linią horyzontu, kształtując ją w delikatnie pofałdowaną granicę ziemi i nieba. Tuż pod tą linią lekko przykurzone błękitnym powietrzem zbocza wyznaczały dolinę, gdzie swoje osady od wieków mają tutejsi pasterze. Tylko w niektórych miejscach gdzieś pomiędzy ciemnym lasem wyglądają śmiało ponad wszystko, białe plamy skał wapiennych. Ale tylko tu, blisko. Na „naszym” zboczu, bo po drugiej stronie już tylko lasy i łąki porozcinane ścieżkami, drogami. Wtem zza szałasu wyjechał samochód terenowy na widok, którego młodzi pomocnicy mocno zwiększyli tempo wykonywanych prac. Z auta wysiadł „normalnie” ubrany facet w niczym nie przypominający górala.
-         Przijechoł – powiedział w skryciu jeden z moich rozmówców – gazda. To jest tu szef. To syćko jego.
Właściciel bacówki przywołał do siebie jednego z juhasów i coś tam mu rozkazał. Ten natychmiast wziął się do roboty. Potem podszedł do nas i podał każdemu rękę. Nie rozmawiał z nami. Poszedł do bacówki. Dało się wyczuć, że rządził tu i tyle. Postanowiłem nie przeszkadzać więcej, więc się pożegnaliśmy i poszliśmy dalej swoją drogą. Jaką tam swoją. Poszliśmy ścieżką prowadzącą przez sam środek wielkiego pastwiska należącego do gospodarza bacówki, z której właśnie wyszliśmy. Tak, więc poszliśmy dalej jego drogą, ale mimo wszystko - w swoją stronę.
Wspinając się z każdym krokiem wyżej, co chwila przystawałem żeby się rozejrzeć. Szukałem miejsca z najlepszym z możliwych widoków. Rozglądając się wokół i chłonąc wielką przestrzeń powoli zapominałem o całym „prawdziwym” świecie. Liczyły się tylko góry, chwila i my. Bacówka znikła gdzieś za stokiem i tylko wąska ścieżka przypominała, że na jej końcu żyją górale pasący owce, gdzie kilka chwil wcześniej gościliśmy.
Dotarliśmy do pobliskiego siodła, które wyznacza granicę pomiędzy dwoma pasmami gór. To Przełęcz Rozdziele. Zapewne nazwa jest nieprzypadkowa. Wszak to w tym miejscu kończą się Pieniny, a zaczyna Beskid Sądecki.
Zanim wszystko schowało się za świerkami przystanąłem i rozejrzałem się. Panorama była cudowna. Dla kogoś, kto w górach znajduje wytchnienie, spokój i odpoczynek, a pod plecakiem spełnienie, takie miejsce jest rajem dla duszy. Usiedliśmy na kilka chwil. Wspaniały widok, jaki roztaczał się z tego miejsca potwierdzał, że każda kropla potu wylana, aby tu podejść jest warta wysiłku. Nawet ukąszenie przez końską muchę. Chciałoby się tu zostać na dłużej.
Znów widać było bacówkę. Siedząc powyżej Przełęczy Rozdziele obserwowaliśmy jak nasi świeżo poznani górale zaganiają owce z wypasu w pobliże bacówki. Niewielkie białe punkciki powoli przemieszczały się w jednym kierunku formując zwartą grupę. Patrzyłem na tę ich pracę z zachwytem jakbym oglądał słynne obrazy w wielkiej galerii. Gorąca herbata z termosu lekko parowała i pachniała świeżością. Było nam dobrze.
Ręka Asi już wyglądała lepiej, więc kiedy ostatnie owieczki schowały się za garbatą krzywizną pastwiska, a ostatni juhas zniknął gdzieś pochłonięty obowiązkami. I my poszliśmy dalej.
 
 
 
 


 
  Stronę odwiedziło już 60408 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja