Ranek przed Soliną
 

Mamy lipiec, a za oknem biało. Tyle, że nie ziemia jest biała, a powietrze. Mglisto dziś jak na wyspach brytyjskich. Za oknem ledwie widoczne dachy domków naszych wakacyjnych sąsiadów. O chociażby słabych zarysach górskich szczytów na horyzoncie nie ma co marzyć. Żeby chociaż na chwilę. Przesiąknięte wilgocią powietrze powoduje, że każde ubranie staje się w kilka minut nieprzyjemnie zimne. Wstałem dziś nieco wcześniej. Może trochę za wcześnie, bo wszyscy wokół jeszcze oddają się poduszkowym marzeniom. Siedząc na maleńkiej werandzie naszego domku próżno szukać pobliskich szczytów beskidzkich. Obserwuję więc krawędź dachu, na której powietrze odkłada kolejną kroplę wody, by po chwili ta, pod własnym ciężarem spadła gdzieś w trawę. Próbuję wzrokiem podążać za nimi, spadającymi, by określić ich kształt w pionowym locie, który wykonują po raz pierwszy i ostatni zarazem w swoim krótkim żywocie. Dostrzegam nawet kilka razy jak przybierają kształt kuli, by opływające je powietrze przekształciło je w bliżej nie określonych kształtów masę, zanim znikną gdzieś pod podłogą tarasu. Drewniana konstrukcja naszego domku zdradza niemal każdy ruch w jej wnętrzu, więc kiedy Asia wstała, od razu wiedziałem, że będzie zaskoczona moją nieobecnością. Dyskretnie uchyliłem drzwi wskazując gdzie mnie szukać. Po chwili wyszła do mnie owinięta w polar – tu jesteś. Co robisz? – zapytała. Wzdrygnąłem ramionami – rozmyślam sobie.

Przez kilka chwil nic nie mówiłem. – Pójdę po chleb. Postaw na kawę.

Do sklepiku mieliśmy jakieś trzysta metrów, ale trzeba było obejść dookoła dwa domy. Kiedy już szło się wąską, ale wygodną drogą, przy dobrej pogodzie widać było całe pasmo Żukowa, wierzchołek Jaworu i Łosonia po drugiej stronie zalewu solińskiego. I wtedy właśnie stała się rzecz niebywała. Siedząc kilka minut wcześniej przy domku zaledwie kilka metrów niżej, nie było szans oglądać najbliższej nawet okolicy z powodu gęstej mgły. Teraz jednak, idąc drogą biegnącą ledwie powyżej krawędzi dachu naszego domku, okazuje się, że tu właśnie kończy się granica mlecznej nicości i zaczyna się prawdziwy górski świat. Tu widać szczyty oddalone o kilka, a nawet kilkanaście kilometrów. W cieniu głębokich dolin płyną wolno kłaki chmur, które nie zdążyły jeszcze schować się za drzewami, resztki nocnej bieszczadzkiej mgły puchową pierzyną otulają odległe polany, głębokie doliny i cały zalew.

I tylko tu, gdzie sięgam wzrokiem najbliżej, jakoś ta pierzyna jest wyjątkowo uparta i nie chce ustąpić. Na szczęście byłem na granicy jej panowania i mogłem podziwiać to wyjątkowe zjawisko. Kilka razy przystawałem na parę chwil, by popatrzeć sobie w dal ponad białą granicę. Żałowałem, że nie zabrałem aparatu ze sobą. Ale kto mając za oknem mokrą chmurę brałby ze sobą aparat. W dodatku idąc tylko kilkaset metrów po najpotrzebniejsze zakupy.

Kiedy wracałem, prawie nie było już śladu po granicy mgły i po kłakach chmur w oddali. Znów wszystko zalała ta okropna chmura. W dodatku zaczął siąpić deszcz. Też bieszczadzki, czyli niezbyt mocny, ale wyjątkowo długi. Zanim znalazłem się pod dachem naszego domku, zdążyłem już nieco nasiąknąć tym deszczem. Na szczęście czekała już na mnie gorąca poranna kawa, nad którą unosił się kłak pary niczym ten zza wielkiego zalewu. I choć bywałem na wielu różnych granicach, nigdy nie byłem tuż ponad taką granicą jak ta sprzed kilku chwil. Nigdy więcej już nie widziałem tak wyraźnej granicy mgły i czystego powietrza.

 
  Stronę odwiedziło już 60110 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja