Viva Italia
 

 

 

 

I stało się. Kilka tygodni przygotowań i siedzimy w autokarze jednego z krajowych biur podróży. Pomysł zrodził się właściwie zupełnie nieoczekiwanie wśród znajomych. Włoski wybór padł zupełnie poza moją wolą i wiedzą, a jednak był tak trafiony jak dziesiątka na tarczy Robin Hooda. Wymiana złotówek na euro, zakupy, pakowanie i wreszcie popołudnie w dniu wyjazdu. Kolacja gdzieś w barze jeszcze przed granicą i teraz już tylko Italia.

 

 

 

 

 

Długie godziny spędzone w niezbyt luksusowym autokarze musiały pozostawić jakiś ślad. Zwłaszcza na tyłku. Kilkanaście godzin na tym samym fotelu. Żeby chociaż dzień był, ale gdzie tam! Najciekawsze odcinki przejeżdżamy nocą. Szlag! Nogi w butach, nogi bez butów, wyprostowane, założone jedna na drugą, po turecku i po jakiemuś tam... zwariować można.

 

Z rękami wcale nie jest lepiej. Poza przeglądnięciem fotek na małym ekranie aparatu i ewentualnym wypiciu kilku łyków wody właściwie też nie można znaleźć dla nich miejsca. Tak więc ręce na podłokietniku, na oparciu, za głową, na głowie, na kolanie moim, na kolanie... nie moim. Do diabła z nimi. Odcinki przejeżdżane w ciągu dnia na szczęście pozwalają obserwować wiele ciekawych obiektów. Chociaż wąski pasek autostrady przed nami szybko ucieka pod kołami, nie jest to dla mnie widok monotonny. Lubię patrzeć przez przednią szybę i już. Co jakiś czas przesuwa się obok nas jakaś fajna fura, ścigacz czy skuter kierowany przez biurowego „drivera” z powiewającym na wietrze do tyłu krawatem. Przez boczne okna ciągle widać jakieś wzgórza. Wiele z nich porasta kamienny „las” białych, marmurowych domów. Miasteczka położone na pagórkach wyglądają bajecznie. Nad każdym takim miasteczkiem góruje wieża starego zamku lub kościoła. Inne pagórki pokryte „kratką” gajów oliwnych, albo rządkami winorośli są dopełnieniem egzotycznej panoramy. Raz po raz na horyzoncie wystają wysokie sosny. To  Pinia. Długi, goły pień i rozłożysta parasolowata korona na samej górze. Włosi mówią, że to drzewo rośnie nie kształtując korony tak długo w górę, aż „zobaczy” morze. Dopiero wtedy przestaje rosnąć wzwyż i rozkłada koronę niczym parasol. Ponieważ musimy przedostać się ze wschodniego wybrzeża Włoch prawie nad akwen Morza Śródziemnego, więc przejeżdżamy przez piękna krainę z dzikimi, zielonymi górami. To Umbria i początek pasma Apenińskiego. Słabo rozwinięta turystyka pozwala zachować dzikość tych gór. Na szczęście w miejscach gdzie człowiek wetknął już swój nos w przyrodę widoki również urzekają swym pięknem. Nawet kamieniołom tuż przy trasie przelotowej nie szpeci, a dodaje pewnego urozmaicenia w monotonii zieleni, odsłaniając setki odcieni szarości marmuru. Co jakiś czas zostajemy pochłonięci przez jeden z dziesiątek tuneli. I chociaż w tunelu nie ma na co popatrzeć przez autokarowe okna to ciekawość tego co kryje się u wylotu pozwala na przeczekanie chwilowego braku nieba nad nami.

 

 

 

 

 

Azjaci, Amerykanie, Afrykańczycy, Indianie czy wreszcie Europejczycy. Wszystkie kolory skóry. Każdy rodzaj ubioru. Długie ortalionowe płaszcze i krótkie spodenki Chińczyków, różowe podkolanówki i sweterek w różową kratę, krótkie spodenki i różowa marynarka do tego ciemne mokasyny młodego chłopaka. Czerwona torebka u faceta (chyba studenta), wiszący workowaty strój pewnej pani w  towarzystwie dwójki całkiem „normalnie” ubranych ludzi. Kwieciste murzynki i  eleganckie, wyprasowane w kancik starsze małżeństwo idące pod rękę na Plazza Navona.  Skromne siostry zakonne, u których jedynymi kolorami to biel i czerń. Czapki z daszkiem, kapelusze i chustki, wysokie buty na obcasie i japonki ze sznurkiem pomiędzy palcami nóg. Eleganccy dżentelmeni w garniturach, a także golfiarze w wełnianych swetrach. Ładne Włoszki w kusych sukienkach i pozakrywane szczelnie kobiety prosto z Ziemi Świętej, a nawet pomarańczowy strój jakiegoś dostojnika Dalajlamy... rewia mody. A to tylko przełom września i października. Wyobrażam sobie co było w lipcu!

 

 

 

 

 

Kolejny raz rzuca mną do przodu, więc mocno ściskam rurkę siedzenia zaraz za kabiną kierowcy. Stoję zupełnie z przodu, mam więc niezły widok przez panoramiczną przednią szybę miejskiego autobusu. Kierowcy aut osobowych oddalają się od nas. Przystanek. Ktoś wychodzi, ktoś wsiada i natychmiast stara się zająć miejsce siedzące. Ruszamy jak rakieta. Znów ręka napięta do granic wytrzymałości. Starsza pani, która właśnie wsiadła i nie zdążyła usiąść opiera się o mnie tracąc równowagę, zmuszając moje ręce do jeszcze większego wysiłku. Automat skrzyni biegów nie pozwala na poprawienie uścisku. Ledwo utrzymuję się w pionie. Kiedy wreszcie kierowca puszcze gaz, pani odwraca się – Skuzi – mówi po włosku, dalej nie rozumiem, ale pewnie coś o temperamencie włoskiego kierowcy. Uśmiecham się tylko poprawiając niewygodną pozycję. Ktoś z naszej wycieczki ustępuje pani  miejsca zanim autobus rusza z przystanku. Po chwili znów wszyscy lecimy do tyłu i zdaje się, że tylko dzięki panującemu tłokowi utrzymujemy jakoś w miarę pionową pozycję. Pokonując kolejne porcje sił grawitacji obserwuję co dzieje się za oknami. Niestety nawet widząc doskonale sytuację na drodze nie jestem w stanie do końca przewidzieć w którą stronę polecę za chwilę. Autobus miejski, w którym właśnie walczymy z siłami natury właściwie w niczym nie ustępuje innym pojazdom na drodze. Zmiana pasa ruchu, hamowanie czy włączanie się do ruchu przebiegają tu znacznie sprawniej niż w polskich miastach i nie powodują nerwowych reakcji u innych kierowców. Chociaż nie ma tu rozkładów jazdy, to jednak trzeba dotrzymać tempa na drodze. Inaczej korki murowane. Autobusy kursują co kilkanaście minut i to z zadziwiającą precyzją. Wreszcie wysiadamy. Nasza grupa to prawie pół setki osób, więc zostawiamy autobus prawie pusty. Każdy rozmasowuję ręce po tej szaleńczej dla nas przejażdżce. Wyobrażam sobie jakie inwektywy poleciałyby w kierunku kierowcy w polskim autobusie. Dopiero następnego dnia odczuwam, które tak naprawdę mięśnie pracowały najintensywniej.

 

 

 

 

 

Pięknie jest. Z morskiej plaży w godzinę drogi w góry, a następnie kilka godzin i zupełnie inne morze. Gdyby tak u nas... ech. Kamienne miasta nie toną w dolinach. Wioski nie leżą przy głównych drogach przelotowych jak u nas. Italia to kraj wspaniałych górskich pejzaży, zielonych wzgórz. Na niektórych z nich ktoś poukładał białe domki niczym klocki. Całe wzniesienia pokryte domami. Gdzieś pomiędzy, prawie w każdym miasteczku wystaje wieża starego zameczku. Często jeszcze zagospodarowana. Służy mieszkańcom jako ratusz, dzwonnica czy punkt obserwacyjny. Miasteczka otoczone są bajecznymi poletkami winnic albo sadami drzew oliwnych gdzie rośliny tworzą długie falujące rzędy poddając się obniżeniom terenu. Wyższe pagóry porasta zielony las i próżno szukać tam śladów działalności ludzi. Nawet ohydne wieże przekaźników teletechnicznych ukryto gdzieś niżej. Chciałoby się wleźć na jeden z tych szczytów, choć stromizna miejscami wzbudza respekt i usiąść gdzieś w ciszy chłonąc panoramę widnokręgu. A gdy głód zmusi do zejścia w dół, zatopić się wśród marmurów pamiętających czasy Cezara domów i rozkoszować się delikatnym smakiem włoskiej kuchni najlepiej gdzieś na rogu małego placyku w małej restauracyjce z wielką witryną szkła, przez które można by obserwować spacerujących na zewnątrz. Wieczorny spacer po zabytkowych uliczkach miast sprawia, że na zawsze zapamiętuje się dyskretnie podświetlone zamki i ważniejsze budynki. Każde miasto choć na pozór w ciągu dnia nie różni się zbytnio od innego to wieczorem nabiera zupełnie indywidualnego wymiaru. Nigdy nie zasypiający Rzym z setką pięknie podświetlonych fontann przez zadbane uzdrowisko z niewielką restauracyjką i całkiem fajnym klimatem w środku po zupełnie ciche i puste nocą niewielkie miasteczka gdzie trudno bez pomocy księżyca znaleźć drogę do domu.

 

 

 

 

 

Kolejna stacja i drzwi znów się otwierają. Ktoś tam wsiadł, kto inny wysiadł. Natychmiast po wejściu do wagonu metra ludzie zdają się zamykać w swoim tylko świecie. Jedni rozkładają gazetę, inni książkę, a nawet laptop. Ci co nic nie mają po prostu przybierają nieobecny wyraz twarzy i nic nie jest w stanie ich z tego letargu wyciągnąć. Chyba, że nagły okrzyk naszej rezydentki „Viva Italia – proszę wszyscy wysiadamy na następnej stacji!”. Oczywiście potencjalny Włoch zrozumie tylko pierwsze dwa słowa, ale „wystrzelone” tak po prostu „Niech żyje Polska!” w autobusie też przykułoby moją uwagę. Można nawet pomyśleć, że to jakiś szaleniec skandując swój patriotyzm dopuści się lada chwila jakiegoś bohaterskiego czynu w imię ojczyzny. Po tym okrzyku kilkadziesiąt osób w wagonie ustawia się przy drzwiach i staje się jasne, że chodzi o sygnał do wysiadania. Zanim jednak wysiadam, mam okazję poobserwować zachowania ludzkie w tak nietypowym środku transportu jakim dla Polaka z poza Warszawy jest metro. Za oknami wagonu właściwie jest ciemno (metro kursuje wszak pod ziemią), więc próżno szukać tam widoków. Pozostaje niewielki ekran LCD gdzie wyświetlane są w kółko te same spoty reklamowe. Szybko mi się ten repertuar znudził, więc ukradkiem zaczynam przypatrywać się twarzom innych pasażerów. Żujący gumę młody Włoch o ostrych rysach twarzy zdaje się nie widzieć innych wokół mimo, że ma wyraźnie otwarte oczy. Nawet kiedy ktoś z naszej grupy głośno odzywa się po Polsku, nie robi to na nim najmniejszego wrażenia. Za to pani stojąca tuż obok wyraźnie się nami zainteresowała i próbuje teraz pewnie zgadnąć skąd pochodzi osoba władająca biegle tym obcym dla niej językiem. Przez wagony przechodzi właśnie dziwny duet. Młody człowiek z gitarą i sporo młodszy chłopak ciągnący za nim na wózku na zakupy wzmacniacz gitarowy z głośnikiem, z którego wydobywa się podkład muzyczny. Nie znajdując odpowiednio dużo przestrzeni dla siebie i jednocześnie odpowiedniej publiczności oddalają się przechodząc do następnego wagonu. Młoda, ciemna Włoszka, która właśnie wsiadła, nie spodziewając się niczego dziwnego, jak co dzień zapewne przyjęła pozycję lekko zgiętej ignorantki opartej o drzwi i patrząc w pustą przestrzeń robiła językiem coś co przypomina usilne wyjęcie za jego pomocą resztek śniadania z pomiędzy zębów. Nagle wyrywa się owe „Viva Italia...!” i po chwili wysiadamy na peron wzbudzając pewne zainteresowanie wśród znudzonych podróżnych. Ustawiamy się pod ścianą i czekamy, aż inni opuszczą peron. To ustawianie pod ścianą też musi wyglądać dość zabawnie dla kogoś obserwującego z boku. Tuż po wyjściu z wagonu metra część ludzi idzie śmiało w stronę wyjścia z peronu, a kilkadziesiąt innych osób nie wiedzieć dlaczego przepycha się na wprost pewnym krokiem zmierzając ku ścianie, jakby chcieli przez nią po prostu przeniknąć. Dopiero gdy peron pustoszeje kierujemy się w stronę, gdzie inni dawno już poszli.

 

 

 

 

 

Obrzeża „wiecznego miasta” właściwie rozczarowują swoją „zwykłością”. Autostrada, kilka supermarketów. To tak jak u nas w Polsce. Gdyby nie odmienna roślinność, poobijane samochody (nasi kierowcy traktują swoje, niemal lepiej niż kobiety i nie pozwolili by tak zmasakrować ich aut) to właściwie niczym się ta okolica nie różni od okolic np. Wrocławia. Dopiero po wyjściu z autokaru na parking widać, że to nie ojczyzna. Właściwie nie wiem jak naprawdę wyglądają przedmieścia Rzymu, bo do centrum docieramy metrem. Po wyjściu z podziemnej stacji ukazał nam się najprawdziwszy Rzym. Wszelkie przejawy nowoczesności toną tu wśród wszechobecnej starożytności. Zadziwiająca regularność zabudowy w swej prostocie i jednocześnie bogactwie zachwyca. Idąc ulicami tego miasta ciągle wypatruje się co też skrywa się za kolejnym rogiem. Co też może kryć się w takim mieście, gdzie wszystkie domy wykonane są z tego samego na pozór budulca. Otóż może kryć się wiele. Od „zwykłych” kamienic, fasad zdobionych płaskorzeźbami artystów, których nazwiskami nazwano ulice i place, przez bogato zdobione fontanny, place i ryneczki, po wielkie gmachy teatrów, kościołów i bazylik oraz niesamowite mosty. W Rzymie próżno szukać zwykłego mostu. Każdy jest stary i piękny. Wielki Tybr owija swym biegiem centralną część miasta rozdzielając miasto na dwie połowy. Dziś niewiele jest życia w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki, ale niegdyś nad jej brzegami tętnił handel. Na mostach i pod nimi mieszkali ludzie, a słynny Most Aniołów był hotelem dla pielgrzymów, a nawet szpitalem. Patrząc na stan w jakim zachowały się prawie wszystkie budowle i ogrom ludzi codziennie przewijających się przez ulice, trudno uwierzyć w starożytne pochodzenie miasta. Czy Rzym, który widziałem jest piękny? Tak. Bez wahania. Mimo tych tłumów, mimo braku wielkich neonów rozświetlających każdy sklep czy dom. Bez wielkich, nowoczesnych biurowców, a może właśnie dlatego...

 

 


 
  Stronę odwiedziło już 60096 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja