Wschód na Babie(j)
 
image host

Sierpniowe słońce w tym sezonie daje popalić i to w dosłownym znaczeniu. Temperatury w ciągu dnia grubo przekraczały trzydzieści stopni. Wszelka aktywność górska wymusza potrzebę zabrania większej ilości wody, plecak robi się cięższy, więc woda idzie jak... woda. Wakacyjne wycieczki w takie upały potrafią dać w kość. Cóż począć. A gdyby tak wybrać się kiedy nie grzeje? Pozostaje zaczekać na zmianę pogody albo... pójść nocą. Tak powstał diabelski pomysł wejścia nocą na Diablak czyli Babią Górę. Tak – nocą, bo chociaż pierwotny plan zakładał wyjście ponad granicę lasu jeszcze przed zapadnięciem całkowitych ciemności to ostatecznie nie wyrobiliśmy się z czasem i tak całe wejście od „krowiarek” przeszliśmy po zmroku.

Ale po kolei. W piątkowe popołudnie, po pracy niespiesznie spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy w kierunku Zawoi. Gdzieś w Suchej Beskidzkiej zaczęło się powoli ściemniać. W Zawoi właśnie przestało padać, a na parkingu w „krowiarkach” zastała nas już noc. Miałem cichą nadzieję, że może ktoś też właśnie będzie wchodził, ale żywej duszy wokół nie było. Stało kilka samochodów jednak nikt się tu nie kręcił. Wiatr kołysał wierzchołkami świerków. Prawie nie było widać granicy nieba i horyzontu. I co? My mamy wejść w tę ciemną gęstwinę? Sami? Cóż było robić. Nie wypadało przy mojej towarzyszce okazywać cienia strachu. Raźno zatem ruszyliśmy na szlak. Minęliśmy zabudowania kasy „Parku” i niewielki bar. W świetle naszych czołówek weszliśmy w czarny las...  Już pierwsze minuty podejścia obudziły w nas spore pokłady wyobraźni. Za każdym niemal drzewem (którego i tak nie było przecież prawie widać) my widzieliśmy „nocne stwory” albo niedźwiedzia. Noc, szumiące drzewa i dwie latarki gdzieś w tym wszystkim. Większość naszych znajomych określiła nas słowem „wariaci”. I ja też sobie tak pomyślałem.

Powoli wchodziliśmy wyżej i wyżej. Szedłem pierwszy co chwila zatrzymując się i oglądając za siebie, czy aby moja towarzyszka nie zostaje zbyt daleko w tyle. Czasem czekałem kilka chwil, aby dołączyła. Kiedy plecy mieliśmy już dość spocone, nagle gdzieś z przodu w dali zauważyłem błyski. Ktoś schodził z góry. Wkrótce okazało się, że nie schodził, a zbiegał. Zawsze podziwiałem tych sportowców-amatorów co to pokonując samego siebie gonią w adidasach po górach, ale żeby w nocy? Mijając się pozdrowiliśmy się nawzajem. Jeszcze przez kilka chwil mogłem sprawdzić przebieg niższej partii szlaku obserwując ginące światełko biegacza. Znów zostaliśmy sami na szlaku.

Oszczędzając baterie mieliśmy załączone nasze latarki na trzecią część mocy. Wszak nie miałem pojęcia jak długo będzie nam potrzebne światło. Choć w plecaku miałem dodatkowy zapas baterii i inną latarkę to po prostu nie było potrzeby świecić jaśniej.

Po trzech kwadransach postanowiliśmy odpocząć. Nic nie mówiąc łapaliśmy oddech. W tej ciszy pozbawionej odgłosów butów i kijów oraz szeleszczącej odzieży, okolica wydawała się jeszcze bardziej mroczna. Wyciągnąłem z plecaka aparat i pstryknąłem kilka fotek z lampą błyskową. Niestety ta skutecznie rozświetlała tylko najbliższe gałęzie i drzewa, zupełnie pozbawiając obraz klimatu. Ruszyliśmy dalej. Zaczęliśmy zastanawiać się czy na górze w ogóle ktoś będzie. Nie miałem co do tego wątpliwości. Przecież na parkingu jakieś samochody stały, a ich właściciele mogli być albo w schronisku albo w drodze na szczyt właśnie.

Znów w oddali zaczęło coś błyskać. Tym razem zbliżaliśmy się do tych światełek zupełnie wolniutko. Po chwili zaczęły dochodzić nas też odgłosy rozmów. To była zwykła rozmowa, młodzież. Zanim się spotkaliśmy upłynęło kilka chwil. Kilka osób wolno schodziło w dół. Nie wszyscy mieli latarki. Chociaż ubrani turystycznie to jednak zważając na późną już przecież porę raczej nieodpowiednio. Krótkie rękawki i spodenki oraz znikomy ekwipunek nie pozostawiał złudzeń, że albo zbyt późno wyruszyli, albo zbyt długą trasę zaplanowali.

Wkrótce las się skończył. Weszliśmy w kosówki. Po naszej prawej rozbłyskiwały światełka Zawoi i osad wokół. Jeszcze słabo rozgwieżdżone niebo chociaż nie chwytało za gardło to już pozwalało lepiej określić cel naszej wędrówki. Ponieważ to była nasza pierwsza „nocna” eskapada, dopiero zaczynaliśmy się uczyć nawigować w ciemnościach. Jak to bywa trudne przekonywaliśmy się kilka razy tego wieczora.

Ponieważ wyruszyliśmy bez kolacji postanowiliśmy ją zjeść na Kępie. Kiedy tam dotarliśmy byliśmy już solidnie głodni. W słabym świetle mojej czołówki na ławce i obok niej zobaczyłem jakieś spore worki. Pomyślałem, że to śmieci ale kiedy się zbliżyliśmy okazało się, że to śpiący turysta i jego ekwipunek! No, ja bym się pewnie w takim miejscu nie zdecydował na sen: wokół kosówki, pełno tu jagód i miejsc do żerowania. O niedźwiedzia nietrudno. Okolice Babiej Góry bywają odwiedzane przez  ursus arctos wcale nierzadko. Nie chcąc budzić śpiącego oddaliliśmy się, a do kolacji przyszło nam przejść kolejne dwadzieścia minut. Dopiero na wypłaszczeniu przed Gówniakiem usiedliśmy wprost na ścieżce. Gdzieś daleko na skałkach zauważyłem ciemne postacie na tle granatowego nieba. Zastanawiałem się czy to już szczyt czy tylko podejście na Gówniak. Zanim dokończyliśmy naszą kolację postacie znikły gdzieś w czarnej dali.

Wraz ze wzrostem wysokości wzmagał się wiatr, ale było dość ciepło. Koniec kosówek oznaczał, że byliśmy już blisko celu. Dziwnie się szło po skałach w zupełnej ciemności przy wątpliwych światełkach. Każdy krok stawiany pewnie za dnia, teraz był wielką niewiadomą. Bywało, że wiatr i ciemności powodowały sporą utratę pionu i kierunku marszu. A może to tylko zmęczenie?

Wreszcie dotarliśmy pod kamienny mur na szczycie. Tu wiatr rządził niepodzielnie. Duło od południa, że głowy urywało. Do północy brakowało pół godziny, więc czas podejścia zważając na porę mieliśmy niezły. Niebo zapełniało się gwiazdami z każdą chwilą. Miałem nadzieję, że zapowiedzi meteo sprawdzą się i padać tej nocy nie będzie.  Znaleźliśmy sobie dobre miejsce po zawietrznej stronie kamiennej ściany. Oprócz nas ktoś już spał opatulony szczelnie w śpiwór, a inne dwie osoby właśnie do snu się sposobiły w swojej „bazie”. To zapewne były owe postaci widziane podczas kolacji. Można było wreszcie ściągnąć buty i wsunąć się do śpiwora. Króciutkie drzemki co rusz to przerywane głosami wciąż napływających nowych „zdobywców”, musiały wystarczyć do rana. Z każdą niemal minutą nadzieja na głębszy sen odpływała wraz z wiatrem gdzieś w doliny. Większość nowych przybywających docierała do ściany od południa, czyli od strony wiejącego wiatru, po czym przechodzili na ”naszą” stronę wyrażając swoje głębokie zdziwienie obecnością nie tylko naszą: O kur... ale wieje! Idziemy na drugą stronę. A po chwili: O kur... tu już ktoś jest. Cicho bo obudzisz. Nie świeć po oczach – słyszeliśmy tej nocy nie wiem już ile razy.

 Nagle uprzytomniłem sobie, że nie sprawdziłem o której wschodzi słońce. Wydedukowałem, że jeśli w minionym tygodniu rano kiedy wstaję na pierwszą zmianę o 4.30 jest jeszcze ciemno, a kiedy wchodzę do biura jest już dość jasno to wschód musi być koło 5.30. ustawiłem budzik w telefonie na 4.45 łudząc się, że tej nocy zaśniemy błogim snem. Budzik okazał się zbyteczny. Wciąż nadchodzili ludzie. Wielu z nich nie zamierzało się nawet zdrzemnąć.  Wielu przyszło tu po prostu poimrezować. Ilość wypitego alkoholu zdumiała mnie. Miałem tylko nadzieję, że zabiorą ze sobą wszystko to, co ze sobą tu wnieśli.

Mijały kolejne godziny. Wiatr szumiał gdzieś pomiędzy kamieniami muru podwiewając nasze karimaty. Wokół panowała atmosfera dziwnej imprezy. Ktoś cicho rozmawiał, ktoś inny mówił głośno, otwierały się puszki z piwem, wznoszono toasty (najczęściej cicho) zapewne czymś bardziej stężonym. Ciągle krążyły tabuny ludzi. Brakowało już wokół miejsca. Ktoś tuż nad ranem wdepnął w worek pustych puszek po piwie robiąc przy tym sporo zamieszania. Nie wiem już czy bardziej się cieszyłem z towarzystwa tylu ludzi, czy bardziej mnie to wkurzało.

W końcu zaczęło robić się szaro i trzeba było się ogarnąć. To co można było bez problemu ukryć w ciemnościach teraz widać było i już. Niedospane twarze, podpuchnięte oczy, rozczochrane fryzury, nieporządek wokół. Taki mały obraz nędzy i rozpaczy.

Pozbieraliśmy nasze graty i jako jedni z pierwszych opuściliśmy tę stronę muru. Wszak słońce wzejdzie na wschodzie, a nie na północy gdzie całą noc spoglądaliśmy. Zresztą (o zgrozo) wokół nie brakowało pytań o to gdzie jest ten wchód.

Przysiedliśmy na wielkim głazie nieopodal i w oczekiwaniu na pojawienie się naszej największej gwiazdy postanowiliśmy zjeść śniadanie. Aparat przygotowany. Co poważniejsi fotografowie porozstawiali statywy. Niebo powoli z szarości przechodziło w coraz głębszy róż. Niestety warunki nie pozwalały na obserwację linii horyzontu. O Tatrach musieliśmy zapomnieć. Słońce pojawiło się trochę wyżej niż się tego większość z oczekujących spodziewała. Jak to później określiłem: ”z przyziemskiej nicości” wyszło coś bardzo niewyraźnego. Wokół zaczęły strzelać spusty migawek aparatów. Szacunkowo około dwieście osób obserwowało to zjawisko z samego szczytu Babiej Góry. Z każdą chwilą trzeba było wnosić nowe poprawki do ustawień aparatu, bo krąg nad horyzontem robił się coraz jaśniejszy i wyraźny. Prawie bezchmurne niebo pozbawiło dodatkowych walorów estetycznych to zjawisko, ale i tak warto było tu się znaleźć i zacząć nowy dzień od 1724,6 mnpm. Czas było wracać. Tą samą, a jednak zupełnie inną za dnia niż w nocy ścieżką, schodziliśmy trochę niewyspani ale zadowoleni. Zaskakująco wcześnie z przeciwka zaczęli wchodzić pierwsi dziś turyści idący na szczyt. Musieli wyjść o świcie, albo raczej o wschodzie. Niektórzy pewnie zdziwieni, że tak wielu schodzi w dół.

Na Kępie zrobiliśmy sobie drugie śniadanie dołączając do kilku innych już osób. Przypomniałem sobie tego turystę śpiącego tu nocą w samotności kiedy wchodziliśmy na górę i ten cały zgiełk później na szczycie. Chyba już wiem dlaczego wybrał to miejsce na drzemkę...

 

Galeria do tej relacji


 
  Stronę odwiedziło już 60106 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja