Zdobywcy z wyglądu
 



Prawie się udało. Prawie – robi wielką różnicę... Zły na przeciwności losu schodziłem z towarzyszami niedoli ścieżką prowadzącą ku dolinie. Niestety dziś bez wejścia na szczyt. Jakaś chmura przyplątała się od przeciwnego stoku i wylała wszystko z siebie akurat na stok gdzie się znaleźliśmy. Cały trud związany z pokonaniem wrednego budzika, samego siebie i przejazdem prawie dwustu kilometrów zdał się właśnie pogrzebać w błocie, w którym właśnie człapaliśmy tonąc po kostki. Psiocząc na mokry świat wokół, wracaliśmy do punktu startu. Na szczęście dziś rozsądek wygrał z ambicjami nakazując w porę się wycofać.

Taki odwrót, to przynajmniej moim zdaniem, bywa większy sukces niż samo wejście na szczyt. Trzeba sporo oleju w głowie i jeszcze więcej odwagi, żeby przyznać przed samym sobą oczywistą porażkę jaką może być brak możliwości bezpiecznego kontynuowania wycieczki oraz żeby podjąć decyzję o wycofaniu się, przerwaniu lub zaprzestaniu dalszej wędrówki, będąc kilka godzin od startu i zaledwie godzinę od celu. Ale na cóż komu bohatersko zdobyty szczyt, kiedy z powodu własnej głupoty może nie być już okazji do wejścia na następny. Albo kiedy później kontuzja na długo eliminuje nas z udziału w kolejnych eskapadach, czy nawet, kiedy wyprawa kończy się koniecznością wezwania służb ratunkowych, bo warunki pogodowe pozbawiły uczestników sił do powrotu. Ratownicy z pewnością bez słowa krytyki udzielą pomocy sprowadzając delikwenta w bezpieczny rejon lub wprost do ciepłego kąta dyżurki GOPR. Śmiałek potem zapewne będzie opowiadał jak to bez względu na warunki pogodowe góra padła u jego stóp. Nie wspomni jednak o ratownikach narażających się dla niego kiedy ściągali go narażając własne zdrowie, a może i życie.

Pamiętając o tym podjąłem decyzję o wycofaniu naszej grupy, zostawiając niedosyt, ale i szansę na zdobycie tego szczytu innym razem i jestem z tego dumny.

Coraz bardziej zabłoconymi buciorami stawiałem kolejne kroki zachęcając innych do wymiany kilku zdań dla dodania otuchy po tym niepowodzeniu. Rozmowa jednak, co zrozumiałe, wcale się nie kleiła. Wszak pokonała nas pogoda i góra.

Przestało padać zupełnie. Pozostały za to wielkie masy wody na liściach drzew i w trawie.
Staraliśmy się tak iść, aby nie strącać na siebie wody z gałęzi jednocześnie omijając niezliczone wąskie cieki wody spływające po szlakowej ścieżce. Chociaż najgorszą ulewę udało nam się przeczekać pod ostatnią wiatą przed gołymi skałami, to teraz buty i całe nogi mieliśmy ubłocone niemiłosiernie. Strach pomyśleć co by było, gdyby ulewa dostała nas pół godziny później, już na skałach. I chociaż nie błyskało się, to jednak trochę grzmiało, a ilość wody jaka spadła w ciągu tych kilkudziesięciu minut z całą pewnością nie zmieściła by się do żadnego ze znanych mi basenów. Staliśmy tylko pod tą wiatą i patrzyli jak kolejne litry wody zalewają nam ścieżkę.
Kiedy wreszcie przestało grzmieć i lać, ubraliśmy peleryny i niechętnie ruszyliśmy w drogę powrotną. Trzeba było skalkulować czasy. Licząc od tej wiaty do szczytu w tych warunkach półtora godziny. Do tego powrót i odjąć stracony czas na wyczekiwaniu. Okazało się, że nie starczy czasu na odpoczynki. O podziwianiu widoków też nie było co marzyć. Mokre skały po takiej ulewie nie są najlepszym podłożem do wspinaczki. Na szczęście wszyscy dali się przekonać bez sprzeciwu do odwrotu i do wizyty w schronisku na dole. Zapas czasu postanowiliśmy tam właśnie roztrwonić.

Porządnie otrzepując buty przed schroniskiem stwierdziliśmy, że w środku jest całkiem pusto. Ulewa wygoniła chyba większość turystów do wsi w dolinie. Zdjąłem buty i skarpety i boso wszedłem do jadalni gdzie w okienku czekała na nas miła pani proponując ułożenie mokrych rzeczy przy kominku. Dwójce z nas taka suszarka mocno się przydała. Do punktu naszego startu, gdzie zostawiliśmy samochód mieliśmy jakieś trzy kwadranse. Na szczęście tego dnia nie byłem kierowcą, więc zaraz po gorącej herbacie, spokojnie dałem się namówić na grzany browar.
Popijając z dymiących kubków przyrzekliśmy sobie wrócić tutaj i wejść na górę, która tym razem pokazała swoją wyższość. Za oknem schroniska kapało gęstym kapuśniakiem jeszcze ze dwie godziny.
Kiedy wreszcie przestało i zbieraliśmy się do wyjścia, w drzwiach stanęli dwaj wędrowcy, którzy postanowili jednak wejść na szczyt bez względu na niepogodę. Obaj na nogach mieli umorusane i przemoczone sportowe obuwie przed kostkę, krótkie spodenki i stylonowe bluzy z dresu. Ich plecaki wskazywały na brak jakiegokolwiek zabezpieczenia na wypadek jakiegoś... wypadku. To były niewielkie plecaki rowerowe. Jeden z koleżków miał ślady świeżych zadrapań poniżej kolana. Z głowy zwisały im cieknące jeszcze deszczem czupryny, a dłonie, w których trzymali kijki trekkingowe, były szarosine. Moje wesołe „cześć” raczej nie poprawiło im humorów. Lekko rozweselony grzańcem i faktem właściwie podjętej kilka godzin wcześniej decyzji o wycofie, zapytałem czy się udało. Obaj wędrowcy zmierzyli mnie złowieszczo wzrokiem z dołu do góry po czym jeden z nich odparł cienkim głosem – „chyba widać”.

Moi towarzysze wybuchli śmiechem. Ustępując miejsca przy kominku starałem się załagodzić sytuację – to chyba nie był najlepszy pomysł w taką ulewę. Pewnie złapało was na górze? Nie odpowiedzieli, więc opowiedziałem jednym zdaniem, że my zawróciliśmy przy wiacie turystycznej. Nie wiedzieli o jakiej wiacie mówię, więc stało się jasne, że nie znają za dobrze terenu. Pozbieraliśmy resztę naszych gratów i już bez cienia ironii pożegnaliśmy się wychodząc na szlakową ścieżkę.

 


 
  Stronę odwiedziło już 59925 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja