Moja stara „Smena" już dawno odeszła do lamusa, ale te dwie fotki, które wtedy zrobiłem ciągle mam gdzieś w albumie. Niby zwykły pejzaż górski, ot jakaś wąska szutrowa droga pnąca się po stoku. Za ostrym zakrętem jakieś zabudowania. Łąka na stromym zboczu, kupki siana poprzylepiane do drewnianych żerdziowych stojaków, a jednak urocze miejsce. Jak właściwie to skoszono? Niemały połać łąki, na który z całą pewnością nie wjedzie żadna maszyna wycisnął z pracujących tu ludzi sporo potu. Zwykła kosa i grabie. Widziałem taką robotę nieraz, ba sam nawet miałem okazję pomachać kosą i wiem ile trudu kosztować mogła ta robota tu, na tej stromiźnie...
Do miejsca gdzie zrobiłem te dwie fotki szliśmy zwartą grupą. Najpierw kawałek asfaltem, a potem tą szutrówką. Dalej droga ostro skręcała i biegła prawie w przeciwną stronę, więc musieliśmy przejść miedzą w górę. Aż dziw, że nikt nas nie pogonił widłami. Dość spora, bo licząca ze dwa tuziny grupa dzieci musiała przetoczyć się przez pole któregoś z górali. Nie sposób było upilnować, aby dzieciaki nie wchodziły na pole. Co najmniej połowa niezgrabnie wdrapała się na górę, wykorzystując do tego w miarę równe pole, zostawiając za sobą wyraźne ślady na soczystej trawie. Żaden gospodarz nie lubi, gdy ktoś łazi po jego ziemi, a my właśnie to pole wręcz zdeptaliśmy. Pognałem czym prędzej do najbliższych chaszczy. Tuż za nimi biegła znów jakaś droga. To właśnie w tym miejscu odwróciłem się i zrobiłem dwa zdjęcia. Te same, które gdzieś tam teraz leżą w albumie i kiedy na nie patrzę przypomina mi się widok wiejskiej sielanki. Niesamowita równowaga pomiędzy działalnością człowieka i przyrodą. Te bezładnie, a jednak równo poukładane kupki siana, pola rozdzielone szarobeżową wstążką dróg. No i my w tym wszystkim zupełnie nie pasujący do otoczenia.
Mieliśmy chyba sporo szczęścia. Nikt nas nie gonił, ani nawet nie pokrzykiwał z daleka. Zebraliśmy wszystkich do kupy. Nasz przewodnik, którego znałem dość dobrze, bo to za jego m.inn namowa się tu znalazłem, wskazał kierunek dalszego marszu. Po kilkunastu minutach wyszliśmy z zarośniętej drogi na otwartą przestrzeń. Teren wcale nie był tu bardziej płaski, a mimo to właśnie tu zbudowano kilka domów tworzących starą osadę góralską. Jeden z tych drewnianych domów był naszym celem. Większość gospodarstw nie miała płotu, a jeśli był to miał raczej znaczenie symboliczne i służył do tego, aby było gdzie osadzić furtkę. Przez jedną z takich furtek weszliśmy na podwórze gospodarstwa. Niewiele było tu miejsca. Gdzieś ujadał pies. Przed sobą mieliśmy wejście do chałupy. Przez większość dnia nie dochodziło tu słońce. Obok wejścia stała niewielka ławeczka. Zapewne gospodarze czasem tu siedzieli wypatrując gości. Teraz ławeczka przeżywała prawdziwe oblężenie. Stodoła z oborą była przystawiona do budynku mieszkalnego pod kątem prostym tworząc w ten sposób podwórze. Wielkie bale, z których zrobione były ściany musiały być kiedyś pomalowane, bo farba gdzieniegdzie jeszcze nie zdążyła odpaść. Dwa niewielkie okna od podwórza w żaden sposób nie zdradzały charakteru pomieszczeń, które w nikły sposób oświetlały. Co było za domem nie widzieliśmy. Nasz przewodnik wszedł do chałupy, by po kilku chwilach pojawić się w niewielkich drzwiach ponownie. Wezwano nas, abyśmy pojedynczo i cicho weszli do środka. Jakoś zmieściliśmy się w największej izbie chałupy. Skromność wystroju wnętrza była uderzająca. Wielka masywna komoda z rzeźbionymi motywami góralskimi była tu prawie głównym meblem. Na środku stał duży solidny stół i kilka krzeseł. Podłogę zdobił purpurowy dywan, a na ścianach wisiały obrazki święte. Do tego wnętrza zupełnie nie pasował stary telewizor na lichym stoliku i kable instalacji elektrycznej. Starsza pani pogodnym choć zmęczonym wzrokiem patrzyła na gromadę dzieciaków. Piotr - nasz przewodnik oznajmił, że tu właśnie się wychował. To był jego dom rodzinny, a my gościliśmy u jego rodziców. Matka Piotra coś zaczęła opowiadać ale mówiła taką góralsczyzną, że trudno było zrozumieć sens słów. Uśmiechaliśmy się tylko. Dzieciaki zaczęły czuć się swobodnej i trzeba było wyprowadzić towarzystwo na zewnątrz. Wyszliśmy innymi drzwiami. Te były dokładnie po drugiej stronie sieni i wychodziły na niewielki taras po południowej stronie stoku. Z tarasu trzeba było zejść po schodkach, bo dom stał na zboczu i to co po drugiej stronie było na równo z gruntem z tej strony wisiało kilka metrów wyżej. Teraz było widać, że dom stoi na kamiennym podmurowaniu.. tam były piwniczki i chlewik. Dalej można było przejść wyraźnie wydeptaną ścieżką do wygódki, albo skręcić w lewo za budynek i wrócić na podwórze. Za wygódką gnojownik - nieodłączny element wsi polskiej i to bez względu na to czy to wieś góralska czy mazurskie obejście. Specyficzny zapach wygnał dzieci na górę przed budynek. Po kilkunastu minutach zebraliśmy się wszyscy i pożegnawszy gospodynię ruszyliśmy w drogę powrotną. Pies już nie szczekał wściekle, a my w obawie przed brakiem szczęścia postanowiliśmy nie schodzić miedzą tylko iść dalej drogą. Było na pewno dalej, ale przynajmniej nie ryzykowaliśmy ucieczki przed góralskimi widłami.