Czerwone Wierchy (UA)
 


Цей текст українською мовою в кінці


Słonko miło grzało susząc spoconą koszulkę. Oparty o plecak wtaszczony tu od Doliny Małej Łąki, pożerałem widok grani Tatr roztaczający się na wschód od Małołączniaka. Kilkanaście metrów za mną ktoś głośno o coś się kłócił, dalej kto inny jadł przyniesione jajka na twardo, a z prawej jakaś studentka ćwiczyła zdaje się joggę. Inni dusili się wokół szczytu, szukając miejsca tylko dla siebie. Co mnie to wszystko... Walnąłem się na trawę. Takich traw nie ma na żadnej łące. Surowe, twarde, a jednak mają coś, co pozwala spokojnie położyć się w ich dywan i zapomnieć o świecie. Asia obserwowała doliny po słowackiej stronie przez lornetkę.


 



Ranne promienie oświetlają Wielką Turnię
 

Jeszcze kilka godzin temu, tuż przed naszym wyjściem termometr wskazywał nieco ponad trzy stopnie. Łąki były lekko zmrożone. Dopiero kiedy wyszliśmy na Przełęcz Kondracką, pojawiło się słońce i grzeje odtąd niemiłosiernie. Tam, na przełęczy kiedy wyszliśmy z kosodrzewiny było zaledwie kilka osób. Zdążyliśmy coś zjeść kiedy dotarli inni. Od Doliny Kondratowej ciągnął sznurek chętnych na zdobycie Giewontu. Kiedy przy skałkach, na których siedzieliśmy pojawiło się kilkanaście osób, pozbieraliśmy nasze klamoty i ruszyliśmy w kierunku przeciwnym niż większość. Trudy wejścia na Kopę wynagradzają niesamowite widoki w Dolinę Kondratową, łańcuch od Goryczkowych po Świnicę po lewej i masyw Czerwonego Grzbietu z prawej. Nie pamiętam ile razy zatrzymywaliśmy się, by popatrzeć na to wszystko dookoła. Kolejka na Kasprowy wywoziła kolejne grupy turystów, którzy już zdążali również w naszym kierunku. Na Kopie zrobił się mały tłok, więc poszliśmy dalej. Rzut oka za siebie w kierunku Giewontu utwierdził mnie w przekonaniu o dobrym wyborze trasy. Tam było naprawdę dużo ludzi.

 


Zakosy zielonego szlaku z Kondratowej



Tuż za Kopą nasze plecy chociaż niejedno już przeszły, potrzebowały rozprostowania. Mijając kilku dziwnych osobników dotarliśmy tu - na Małołączniaka. Niezbyt rozległe trawiaste południowe zbocze zostawiło dla nas odpowiednią ilość przestrzeni. Można sobie poleniuchować w sposób jaki lubię najbardziej. Źdźbło, błękit, niewielki wiaterek i nic więcej. Tego mi trzeba. Akumulatory się ładują. Nie przeszkadza mi pies biegający tam i z powrotem szukając wyraźnie swojego właściciela. Kto go tu zostawił? Nie denerwują tabuny głośniejszych czasem turystów, przechodzących kilkanaście metrów za plecami. Oni mają swoją drogę, my swoją. Teraz leżę i już. Ten kawałek Tatr jest mój. Chciałoby się to miejsce mieć gdzieś w zasięgu kilku chwil, tak jak choćby Grabowa na trasie z Brennej na Salmopol. Niestety - Tatry są wciąż za daleko na jednodniowe wypady.
 


Tatry Wysokie z Małołączniaka
 

Czas mijał szybko, a przed nami spory kawałek gór. Chociaż niechętnie to jednak pozbieraliśmy się wreszcie i zaczęliśmy schodzić na kolejną przełęcz, by następnie znów wdrapywać się na szczyt. Wchodząc do Litworowej zdało się słyszeć coraz wyraźniejsze dźwięki jakby dzwonków owczych. Głuchy metaliczny stukot wyraźnie dobiegał z przeciwnego stoku. Owiec w pobliżu nie było, ale za to w tłumie schodzących z Krzesanicy wyróżniał się Słowak ze starym wielkim worem na plecach i poprzywieszanymi do niego różnymi „potrzebnymi" drobiazgami. Aluminiowy kubek miarowo stukał przy każdym kroku, a jego właściciel po słowacku coś cicho nucił pod nosem. Jeszcze kilka razy obracałem się za tym dźwiękiem kiedy podchodził na Małołączniaka, aż w końcu straciłem go z oczu.

Szczyt Krzesanicy nie spodobał mi się. Jeśli gdzieś było więcej ludzi to chyba tylko na Giewoncie. I po co te małe kupki kamieni poukładane w stożki wokół całego szczytu?
Asia poszła nie zatrzymując się. Straciłem ją z oczu już po chwili, kiedy coś tam majstrowałem przy aparacie. W tym tłumie trudno było ją zlokalizować. Dopiero kiedy dotarłem na skraj Mułowej Przełęczy odnalazłem ją na podejściu na Ciemniaka. Pionowa krawędź zbocza budziła respekt przy przejściu tego odcinka. Z ciekawości zaglądnąłem ostrożnie w przepaść. Dno Doliny Mułowej było tak odległe, że nie sposób określić wysokości ściany, ani wielkości leżących tam głazów. O zobaczeniu całej ściany z tej perspektywy nie było mowy.


 


Twardy Grzbiet (pierwszy z lewej to "ogon" Kominiarskiego)

Minąwszy szczyt Ciemniaka ukazał nam się nowy, piękny widok. Kościeliska, Tomanowa, grań Ornaku i wreszcie charakterystyczny „smoczy ogon" Kominiarskiego. To obraz, który obserwowaliśmy odtąd przez kilkadziesiąt minut. Przysiadając opuściliśmy nogi na Tomanowe Rzędy, by chwilę odpocząć. Niebo wciąż bardzo łaskawe dla nas i tych kilkuset osób - nie chowało promieni słonecznych. Małe obłoczki lekko urozmaicały monotonię błękitu. Na odległym horyzoncie panował spokój. Tylko wystająca „z nikąd" Babia Góra przypominała, że są jeszcze jakieś inne wzniesienia. Tego dnia było ją widać szczególnie wyraźnie. Posiedzieliśmy trochę przed zejściem w dół. W głowie powstawały wielkie plany kolejnych wypraw, a oczy natychmiast nakreślały pętlę do przejścia. Tylko po co pętla. Można przecież w dwa, trzy dni obejść trochę więcej. No... ale to przyszłość. Może jeszcze zdążymy. W kilka chwil tu na stoku wymyśliłem kilka wariantów przejść. W domu zajmuje mi to kilka godzin. Tak dużej dawki pozytywnych bodźców już dawno nie miałem okazji doświadczyć. Zielenie świerków i resztek wczesnojesiennych traw mieszały się z żółcieniami wypalonych letnim słońcem łąk. Szarobiałe skały tu i ówdzie wystawały porozrzucane bez żadnego schematu. Pod nogami mieliśmy sporo miejsca. Dolina Tomanowa i dalej Pyszniańska, aż po Ornak tworzyły niewyobrażalną wręcz przestrzeń.

Asia zaczęła trochę poganiać, więc ruszyliśmy w dół. Kilkanaście metrów od miejsca gdzie przed chwilą siedzieliśmy, odwróciłem się, aby popatrzeć jeszcze na najwyższą dziś Krzesanicę. Ten widok zapamiętam na długo. Wielka ściana, której nie sposób było ogarnąć od góry, teraz ukazała się całą swoją wielkością, budząc jeszcze większy respekt.

 


Ściany Krzesanicy
 

Zbocze urywało się, wprost przepadając kilkaset metrów w dół. Kilka chwil wcześniej przechodziliśmy widocznym szlakiem biegnącym tuż nad urwiskiem. Teraz też spore grupy turystów przemierzały ten odcinek w obu kierunkach. Wyglądali jak maleńkie, kolorowe łebki szpilek wolniutko przesuwające się tam i z powrotem. Ogrom góry zapierał dech w piersiach. Mimo godzin już popołudniowych sporo ludzi wciąż wchodziła w kierunku szczytu. Również Twardym Grzbietem całe wycieczki wchodziły i schodziły nie tylko szlakową ścieżką, ale również wszystkimi innymi wydeptanymi wariantami wokół szlaku. Byle do Chudej Turni.

Zza Czerwonego Grzbietu na wschodzie powoli wyłaniał się znajomy, ale trochę inny z tej perspektywy Giewont. Przystając co kilka chwil robiłem kolejne zdjęcia. Aby spojrzeć w otchłań Wielkiej Świstówki trzeba było się koniecznie zatrzymać. Każda chwila nieuwagi groziła poważną kontuzją jeśli nie zjazdem na tyłku w bliżej nie określony dół.

Pod nogami mieliśmy coraz więcej wilgotnych kamieni i coraz więcej mokrej ziemi. Pojawiały się wreszcie pojedyncze krzaki kosówki. Przed Piecem mimo zabezpieczeń z drągów nie dało się uniknąć kilku lekkich odjazdów na butach. Wyprzedziło nas kilku studentów, wśród których dziewczyna nosiła na tylnej części spodni wyraźne ślady niedawnej przygody na mokrym podłożu. Pod skałą Pieca kilku turystów odpoczywało. My też przycupnęliśmy na małą herbatkę z termosu. W zaciszu Pieca dwóch młodych górołazów pichciło coś na paliwie turystycznym. Humory mieli wyraźnie na dopalaczach, więc zaczętą pogawędkę szybko uciąłem, że niby lecimy dalej. Bredzili coś głośno, żeby inni wyraźnie usłyszeli o aktywnych dziś misiach - co najmniej trzech w tej okolicy. Mieli niezły ubaw, bo przechodzący ludzie bacznie się zaczynali rozglądać, nasłuchując podejrzanych odgłosów. Może i coś tam było słychać, ale żadnej pewności nie mam czy to niedźwiedź, jeleń czy może jeszcze coś innego.

Było koło szesnastej kiedy wyszliśmy na Polanę Upłaz. Oczom naszym ukazała się grupka nieliczna, ale za to składająca się z ładnego kompleciku. Dwoje chyba dorosłych, choć młodych ludzi, wlokło ze sobą trójkę najwyżej kilkuletnich dzieci, z czego jedno z nich niesione przez młodego ojca w nosidełku na torsie, mogło mieć kilka zaledwie miesięcy. Jeśli szli choćby do Pieca to przecież jest dość późno i nawet ja bym się nie wlókł już dalej. Tu na polanie był ostatni punkt odwrotu. Minęli nas nieszczególnie przejmując się zdziwionym nie tylko naszym spojrzeniom. Gdyby teraz zawrócili to i tak pewnie zeszliby do Kir po szóstej, a o siódmej we wrześniu robi się już szaro. Ciekawe dokąd dotarli i czy zeszli jakoś z tą swą gromadką.

Weszliśmy w wysoki las i poruszając się wyraźnym grzbietem zbliżaliśmy się do idących przed nami od jakiegoś czasu państwa w wieku naszych rodziców. Jeśli nam już nieźle dokuczały nogi, to ich tempo wydawało się i tak całkiem niezłe, bo sprawiali wrażenie niezbyt zaprawionych w górskich eskapadach. Wreszcie ich wyprzedziliśmy, ale teraz naprawdę zaczynało być ciężko. Długie, monotonne zejście mocno obciążało nasze i tak zdeptane już dziś nogi. Kolana czułem zaraz po plecach, a mięśnie ud pracowały na pełnych obrotach wyhamowując stawiany im ciężar. Stopy widocznie nie cierpiały tak bardzo, bo nie pamiętam żebym narzekał na nie. Asia zwalniała nie najwyższe już tempo z każdą chwilą. Ostatnie sto metrów przed stromym, skalnym zejściem do wylotu Doliny Miętusiej pokonała z trudem powstrzymując łzy z wysiłku. Na szczęście dalej droga biegła już prawie zupełnie płasko. Przez Wyżnią Miętusią powłóczyliśmy nogami już oboje.
 



Dolina Kościeliska
 

Widok setek ludzi idących w kierunku wyjścia z parku przeraził mnie, ale i śmieszył tym bardziej, że wszyscy poruszali się zgodnie w jednym kierunku. Jak pielgrzymka. My z konieczności i braku sił na inny wariant też. Piękna ta polana chociaż tak tłoczna. Spojrzałem za siebie.

Gdzieś wysoko za nami widać było wystające ponad Upłazińską Kopkę brązowawe już stoki Twardego Grzbietu. Ubrana na żółto jak płatki słonecznika młodziutka turystka, mijana gdzieś na Chudej Przełączce właśnie nas wyprzedziła. Zapamiętałem ją, bo gadała bez przerwy przez komórkę o tym, że idzie tylko po to, żeby sfotografować Ciemniaka. Miała maleńki plecaczek, w którym nie mógł się zmieścić żaden poważny sprzęt, a teraz znów gadając przez telefon, zwyczajnie minęła nas jak podmuch wiatru.

U starszej góralki kupiliśmy jeszcze jakieś oscypki i wyraźnie cięższe teraz plecaki taszczyliśmy szosą w kierunku Małej Łąki, gdzie czekało na nas nasze auto. Gdzieś koło Nędzówki miałem już tej drogi dość. Może trzeba było podjechać busem.

Nieśmiało planowany wieczorny spacer po Chochołowie ograniczyliśmy do niezwykle krótkiego przejścia korytarzem do łazienki i z powrotem. Strasznie niewygodne łóżka ostatniej chałupy w Chochołowie tej nocy, nie przeszkadzały zasnąć już w kilka minut po przyłożeniu głowy do marnej poduszki.



Сонце приємно гріло мою спітнілу футболку. Спираючись на рюкзак, принесений сюди з долини річки Мала-Лонка, я насолоджувався краєвидом Татранського хребта, що тягнеться на схід від Малоллоншняка. За десяток метрів позаду мене хтось про щось голосно сперечався, далі хтось їв принесені з собою круто зварені яйця, а праворуч якийсь студент, схоже, вправлявся в бігу підтюпцем. Інші, сутулячись, ходили по вершині, шукаючи місце тільки для себе. Що це все для мене... Я впала на траву. Таких трав немає на жодній полонині. Суворі, жорсткі, але в них є щось таке, що дозволяє спокійно лягти на їхній килим і забути про світ. Азія спостерігала в бінокль за долинами на словацькому боці.
Ще кілька годин тому, перед нашим від'їздом, термометр показував трохи більше трьох градусів тепла. Луки були злегка підморожені. Лише коли ми вийшли на перевал Кондрак, з'явилося сонце і відтоді нещадно пригрівало. Там, на перевалі, коли ми вийшли з карликової сосни, було лише кілька людей. Ми встигли перекусити, коли прийшли інші. Черга охочих піднятися на Ґевонт тягнулася ще з долини Кондратова. Коли біля скель, де ми сиділи, з'явилося з десяток людей, ми зібрали свої речі і вирушили в протилежний від більшості бік. Труднощі підйому на Копу були винагороджені дивовижними краєвидами на долину Кондратова, хребет від Горичкової до Свиніци зліва і масив Червоного хребта справа. Я не пам'ятаю, скільки разів ми зупинялися, щоб подивитися на все це навколо. Канатна дорога на Каспрові вивозила чергові групи туристів, які вже прямували і в наш бік. На Копі стало трохи тісно, тож ми пішли далі. Погляд позаду нас у бік Гевонту переконав мене в тому, що я не помилився з вибором маршруту. Там дійсно було дуже багато людей.
Одразу після Копи наші спини, хоч і пережили багато, потребували розтяжки. Пройшовши повз кількох дивних людей, ми прибули сюди - на Малоллонняк. Не дуже великий трав'янистий південний схил залишав нам достатньо місця. Можна було розлягтися так, як я люблю найбільше. Трава, блакить, легкий вітерець і більше нічого. Якраз те, що мені потрібно. Батареї заряджаються. Я не проти, щоб пес бігав туди-сюди, явно шукаючи свого господаря. Хто його тут залишив? Мені не заважають іноді гучніші орди туристів, що проходять за десяток метрів за моєю спиною. У них свій шлях, у нас свій. Зараз я лежу і все. Цей шматочок Татр мій. Хотілося б, щоб це місце було десь в межах досяжності на кілька миттєвостей, як Грабова на шляху з Бренни до Салмополя. На жаль - Татри все ще занадто далеко для одноденних подорожей.
Час минав швидко, і попереду нас чекала ще чимала частина гір. Хоч і неохоче, але ми нарешті взяли себе в руки і почали спускатися до наступного перевалу, перш ніж знову піднятися вгору. Піднімаючись на Літвору, нам здавалося, що ми чуємо все більш виразні звуки, схожі на овечі дзвіночки. Оглушливий металевий брязкіт явно долинав з протилежного схилу. Овець поблизу не було, але в натовпі, що спускався з Кржесаниці, виділявся словак, який ніс на спині великий старий мішок з прив'язаними до нього різними "необхідними" речами. Алюмінієвий стаканчик стукотів з кожним кроком, а його власник щось тихо наспівував собі під ніс словацькою. Я ще кілька разів обертався на цей звук, коли він наближався до Малолизняка, поки нарешті не втратив його з поля зору.
Вершина Кржешаниці не приваблювала мене. Якщо десь і було більше людей, то, мабуть, тільки на Гевонті. І навіщо маленькі купки каміння, розташовані конусами навколо всієї вершини?
Азія йшла без зупинки. Я втратив її з поля зору лише на мить, коли возився з фотоапаратом. У цьому натовпі було важко знайти її. Тільки коли я дійшов до краю перевалу Мулова, я знайшов її на підході до Цемняка. Вертикальний край схилу викликав трепет при перетині цієї ділянки. З цікавості я обережно зазирнув у прірву. Дно Долини Мулів було так далеко, що неможливо було визначити висоту стіни або розмір валунів, які там лежали. Про те, щоб побачити всю стіну з цієї перспективи, не могло бути й мови.
Пройшовши вершину Цемняка, перед нами відкрився новий, прекрасний краєвид. Костеліска, Томанова, хребет Орнак і, нарешті, характерний "драконячий хвіст" Комінярського. Це була картина, яку ми спостерігали відтоді протягом кількох десятків хвилин. Ми спустилися до Томанових Женд, щоб трохи перепочити. Небо все ще було дуже добрим до нас і тих кількох сотень людей - воно не ховало сонячних променів. Невеликі хмаринки трохи урізноманітнювали монотонність блакиті. На далекому горизонті панував спокій. Лише Бабина гора, що стирчала "нізвідки", нагадувала про те, що є й інші пагорби. В цей день вона була особливо помітна. Перед спуском ми трохи посиділи. В голові формувалися великі плани на майбутні експедиції, а перед очима одразу вимальовувалася петля, по якій треба було йти. Але чому саме петля? Адже за два-три дні можна обійти трохи більше. Ну... але це майбутнє. Може, ми ще встигнемо. За кілька хвилин тут, на схилі, я придумав кілька варіантів переходів. Вдома це займає у мене кілька годин. Давно я не відчував такої великої дози позитивних стимулів. Зелень смерек і залишки ранньоосіннього різнотрав'я змішувалися з жовтизною літніх випалених сонцем лугів. Де-не-де стирчали сіро-білі скелі, розкидані безладно. Під ногами було багато простору. Долина Томанова і далі Пишнянська долина аж до Орнака створювали майже неймовірний простір.
Азія почала трохи поспішати, тож ми вирушили вниз. За десяток метрів від того місця, де ми щойно сиділи, я обернувся, щоб подивитися на Кшесаніцу, найвищу на сьогодні. Цей вид я запам'ятаю надовго. Велика стіна, яку неможливо було обійняти згори, тепер постала у всій своїй величі, вселяючи ще більший трепет.
Схил урвався, прямо обриваючись на кілька сотень метрів униз. Кілька хвилин тому ми пройшли помітною стежкою, що пролягала просто над урвищем. Тепер цією ділянкою в обох напрямках рухалися чималі групи туристів. Вони були схожі на крихітні різнокольорові голівки шпильок, що повільно рухалися туди-сюди. Велетенськість гори захоплювала дух. Незважаючи на те, що вже був полудень, досить багато людей все ще піднімалися до вершини. Також на Твердому хребті цілі групи піднімалися і спускалися не тільки по стежці, а й по всіх інших протоптаних стежках навколо маршруту. Аж до скелі Похилої.
З-за Червоного хребта на сході повільно вимальовувався знайомий, але трохи інший з цього ракурсу Гевонт. Зупиняючись кожні кілька хвилин, я робив нові фотографії. Для того, щоб зазирнути в безодню Великого Стрімкого, треба було зупинитися. Кожна мить неуважності загрожувала серйозною травмою, якщо не сповзанням на сідниці в невизначену яму.
Під ногами ставало все більше сирого каміння і мокрої землі. Нарешті з'явилися поодинокі кущі чорного чагарнику. Перед Піччю, незважаючи на захист прутів, не вдалося уникнути кількох невеликих вильотів на черевиках. Нас наздогнали кілька студентів, серед яких дівчина носила на задній частині штанів чіткі сліди від нещодавньої пригоди на мокрій землі. Під скелею Піц відпочивало кілька туристів. Ми теж присіли навпочіпки, щоб попити чаю з термоса. У затишку на Піці двоє молодих альпіністів щось готували на туристичному пальному. Настрій у них був явно піднесений, тому я швидко обірвав розмову, сказавши, що ми йдемо далі. Вони бурмотіли щось досить голосно, щоб інші могли чітко почути про активних сьогодні ведмедів - щонайменше трьох у цій місцевості. Вони добряче посміялися, коли люди, що проходили повз, почали уважно озиратися, прислухаючись до підозрілих звуків. Можливо, щось і було чути, але я не можу бути впевненим, чи це був ведмідь, олень чи хтось інший.
Було близько шістнадцятої години, коли ми вийшли на галявину Уплаз. Перед нашими очима з'явилася невелика група, але з приємних людей. Двоє, напевно, дорослих, хоча й молодих людей, тягнули за собою трьох дітей, віком від сили кілька років, одному з яких молодий батько ніс на плечах переноску, якій могло бути лише кілька місяців. Якщо вони навіть і йшли до Печі, то вже було досить пізно, і навіть я не зміг би тягнути себе далі. Тут, на галявині, був останній пункт відступу. Вони пройшли повз нас, не особливо переймаючись тим, щоб кинути на нас більш ніж спантеличений погляд. Якби вони повернули назад зараз, то, напевно, все одно спустилися б до Кір після шостої, а о сьомій годині вересня вже сіріє. Цікаво, куди вони поділися і чи не спустилися якось зі своєю ватагою.
Ми увійшли у високий ліс і, рухаючись чітким хребтом, наблизилися до станів віку наших батьків, які вже деякий час йшли попереду. Якщо наші ноги вже добряче нам дошкуляли, то їхній темп все одно здавався непоганим, оскільки вони, схоже, були не надто досвідченими в гірських пригодах. Зрештою, ми їх наздогнали, але тепер стало дійсно важко. Довгий монотонний спуск дуже сильно навантажував наші і без того натоптані ноги. Коліна затерпли, а м'язи стегон працювали на повну потужність, щоб пом'якшити вагу, що лягла на них. Мої ступні, мабуть, страждали не так сильно, тому що я не пам'ятаю, щоб я на них скаржився. Азія з кожною хвилиною сповільнювала свій і без того не найвищий темп. Останні сотні метрів перед крутим кам'янистим спуском до виходу з долини Ментусі вона ледве стримувала сльози від зусиль. На щастя, далі дорога була майже повністю рівною. Коли ми дійшли до Вишньої Мєтусі, ми обидві були на ногах.
Вигляд сотень людей, що йшли до виходу з парку, налякав мене, але й розсмішив ще більше, бо всі вони рухалися в унісон в одному напрямку. Як паломництво. Ми теж, через необхідність і брак сил для іншого варіанту. Красива ця галявина, хоч і переповнена людьми. Я озирнувся назад.
Десь високо за спиною виднілися вже коричневі схили Твердого хребта, що виступав над Уплазинською Копкою. Молода туристка, одягнена в жовте, як пелюстки соняшника, вбрання, щойно наздогнала нас, проходячи десь на Чуді-Пшелонці. Я запам'ятав її, бо вона безперервно базікала по мобільному телефону про те, що збирається лише сфотографувати Цемняка. У неї був крихітний рюкзак, в який не вміщалося жодного серйозного обладнання, і тепер, знову балакаючи по телефону, вона просто пролетіла повз нас, як порив вітру.
У старої горянки ми купили ще трохи осципеку і, тепер уже явно важчі, потягли рюкзаки по дорозі до Малої Лонки, де на нас чекала машина. Десь біля Нендзувки мені набридла ця дорога. Мабуть, треба було їхати автобусом.
Попередньо ми обмежили нашу заплановану вечірню прогулянку по Хохолову надзвичайно короткою прогулянкою по коридору до туалету і назад. Жахливо незручні ліжка останнього котеджу в Хохолові тієї ночі не завадили нам заснути через кілька хвилин після того, як ми поклали голови на хистку подушку.

 
  Stronę odwiedziło już 60591 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja