Krawców Wierch (UA)
 


Цей текст українською мовою в кінці

- Dzień Dobry
- Dzień Dobry, cześć! – odpowiadamy mijając schodzących właśnie z Krawcowego Wierchu kilku turystów. Poowijani w foliowe peleryny sprawiali wrażenie zupełnych żółtodziobów w temacie chodzenia po górach. Tak przynajmniej wydawało się, kiedy wyłonili się z gęstej chmury, która spowiła dziś od rana całe zbocze. Kiedy jednak mijaliśmy ich okazało się, że chociaż to jednodniowi wycieczkowicze, to jednak na pewno nie są laikami. Dobre buty, niezłe kurtki i pewność kroku na śliskim podłożu przemawiała za tym, żeby nie szufladkować ich z wszechobecną tzw „stonką”. Zresztą chyba tylko zapaleni miłośnicy gór i wariaci tacy jak my wychodzą w taką pogodę na szlak. Szarówa od samego rana. Dobrze, że przestało padać.

Stróżka potu ześlizguje się gdzieś po plecach. Spodziewałem się, że podejście tym szlakiem będzie wymagało sporo wysiłku. Zwłaszcza po tak długiej przerwie. Gęsta siatka linii wysokościowych na mapie świadczy o stromiźnie na szlaku. Skóra nie oddycha tak jak powinna. Sprawdzam ciśnienie. Wszystko w porządku. Robimy kilka minut odpoczynku bez ściągania plecaków. Powietrze przepełnione wilgotnymi kropelkami ogranicza widoczność do kilkunastu metrów. Przed nami jakieś pół kilometra prawie płasko i powinna być polana Krawców ze schroniskiem. Przed wyjazdem przeglądałem stronę internetową schroniska. Ciekaw jestem czy opinie o nim się potwierdzą. Asia opowiada o historii nazwy tej góry. Przyznaję się, że nie czytałem i słucham jej do końca. Kiedy tak opowiada, dochodzimy na skraj lasu do polany. Nic nie widać. Mleko.




Ścieżka przez wysoką trawę doprowadza nas bez problemu do samych drzwi schroniska. Obok rozbite są jakieś namioty. Krzątają się ludzie. Czyścimy buty i wchodzimy do środka.

W jadalni jest tylko jeden wolny stolik przy okienku barowym. Inne zajęte przez nocujących tu pewnie turystów. Jedni kończą przydługie śniadanie inni po prostu spędzają czas przy kubkach herbaty. No bo co robić w taką słotę. Zwłaszcza kiedy spędzona mokra noc w namiocie nie pozwala nawet wypocząć po całym dniu taszczenia plecaka. Rozmawiają o drodze, jaką przeszli wchodząc tu na Krawców Wierch. Pięć kilometrów od Soblówki. Żaden wynik – myślę sobie, ale mając na plecach ilość potrzebnych gratów to jednak te pięć kilometrów potrafi dać w kość.

W schroniskowej jadalni zwykle jest gwarno i trzeba się do tego przyzwyczaić. Tu jednak chociaż kilka osób rozmawia ze sobą – gwaru nie ma. Witamy się i zajmujemy miejsca przy wolnym stoliku. Herbata w dużym, grubym kubku zawsze lepiej smakuje w schronisku. Nawet jeśli czasem zaparzona jest z torebki podłego „siana”. Ta, serwowana tu jest całkiem „markowa” i z cytryną. Raz po raz z kuchennego okienka dobiegają odgłosy krzątających się osób z obsługi i zawiewa zapachami przygotowywanego właśnie obiadu. Na krokwi pod sufitem jadalni widnieją pamiątki po zlotach, pokazach filmów górskich, spotkaniach czy innych imprezach turystycznych. Belka biegnie przez całą salę i cała jest ustrojona takimi gadżetami. Na środku jadalni stoi kominek. Dziś nic się w nim nie pali, choć wg zapewnień obsługi zawsze można go rozpalić żeby upiec np. kiełbaskę. Okna jadalni choć nieduże, wpuszczają wystarczającą ilość światła nawet w taki dzień jak dziś. Za oknami wąski taras, niestety nieczynny od lat. Brak balustrady i przystawiona do tarasowych drzwi ławka nie pozwalają z niego korzystać. Szkoda, bo w pogodny dzień z tarasu widać pewnie Rycerzową i całe graniczne pasmo na zachód od schroniska. Na podłodze tuż obok kosza na śmieci dostrzegam teraz ze dwa tuziny puszek po piwie. Świadectwo niedawnej imprezy integracyjnej użytkowników schroniska. Nawet tabliczka nad tym miejscem mówi o tym, że tu należy składować puste puszki i butelki PET. Niespecjalnie to wygląda. Przydałby się pojemnik.

Zjadamy sporą część naszego prowiantu traktując ten posiłek jak „przedobiad”. Sprzątamy po sobie i zbieramy nasze klamoty. Nie pada i postanawiamy ruszać dalej. Pamiątkowe fotki przed schroniskiem i obieramy kierunek na Trzy Kopce. Chmury nie odpuszczają. My też. Szlak graniczny nie wydaje się trudny. Raz obserwujemy nasze polskie znaki, a raz słowackie. Tak na zmianę. Nie ma tu dwóch ścieżek i obydwa szlaki biegną razem. Mijamy kolejne granitowe słupki graniczne. Po kilkudziesięciu minutach docieramy do Hrubej Buczyny. Niezbyt trudny szczyt jest dziś połową naszej trasy. Tak naprawdę pierwszej dłuższej wycieczki w tym roku. Jakoś wcześniej nie dało się poukładać obowiązków, pogody i terminów, żeby wyruszyć na szlak. Deszczowy maj, upalny początek lipca, obowiązki, gonitwa w miejskiej dżungli. Teraz jednak pogoda dla nas była ostatnim problemem. Dobrze wyposażeni nie obawiamy się deszczu. Chociaż na parkingu na dole czekaliśmy jeszcze trzy kwadranse zanim deszcz zelżał. Było nam już wszystko jedno. Nasza choroba górska była silniejsza. Nawet perspektywa przemoczonych ubrań nie mogła powstrzymać nas przed chęcią wejścia na górski szlak. I nie ma tu mowy o zwykłym przeziębieniu czy gorączce. Ta choroba jest nieuleczalna. Można tylko złagodzić jej objawy. Jedynym lekarstwem są góry. Trzeba spędzić kilka godzin na szlaku i już. Nieważne są sprawy dnia codziennego. Poczekają. Trzeba solidnie zmęczyć się pod ciężarem plecaka, żeby zaspokoić pociąg do szumu potoku, wiatru na hali i górskich widoków. Gorzej jeśli po powrocie chce się więcej. Czeka się wtedy na kolejny wolny dzień i znów w góry. Do skutku.

Tak więc, ubrani w wielkie ciemnozielone peleryny zakrywające nas i nasze plecaki wyglądaliśmy jak dwa wielbłądy tyle, że na dwóch nogach. Pewna gaździna, tam na dole w Złatnej, widząc nas z daleka idących w jej kierunku, sprawiała wrażenie zaniepokojonej starając odgadnąć co to za stwory idą drogą. Kiedy byliśmy zupełnie już blisko zobaczyłem jej mocno pomarszczone czoło i niepewność w oczach. Pozdrowiłem ją więc i natychmiast jej twarz rozpromieniła się uśmiechem. Odpowiadając na moje pozdrowienie i oglądając nas z bliska stwierdziła, że dobrze jesteśmy ubrani na taka pogodę.

Od wyjścia ze schroniska nikogo jednak nie spotkaliśmy. Na szlaku kilka wyraźnych śladów butów, ale ani za nami ani z przodu nikogo nie widać.

Przy szlaku pojawiły się jagody. Jeszcze nie są słodkie, bo niewiele w ciągu dnia tu słońca, ale i tak zatrzymujemy się co chwila i pochłaniamy leśne owoce garściami.

Powoli tracimy wysokość. W końcu dochodzimy do Przełęczy Bory Orawskie, gdzie musimy zejść ze szlaku i znaleźć czarne znaki do Złatnej. Dno doliny rzeki Bystrej tu właśnie się kończy. Z trzech stron otaczają nas zalesione zbocza gór. Musimy jeszcze przeprawić się przez strumyk.. Robimy to w dwa susy bez większych trudności. Za strumykiem postanawiamy odpocząć, bo od kilkudziesięciu minut maszerujemy bez przerwy. Woda szumi spadając z kilkudziesięciu metrów gdzieś prosto z lasu. Siedzimy tak z kwadrans zanim ruszymy dalej. Kilkadziesiąt metrów dalej odnajdujemy czarny szlak biegnący ze Złatnej na Rysiankę. Wygodną choć kamienistą drogą schodzimy w kierunku wsi. Przy drodze umieszczono stacje drogi krzyżowej. Za mostem wchodzimy na asfalt. Z tego miejsca do samochodu zostało trzy i pół kilometra. Mijamy prywatne schronisko „Gawra”. Im bliżej centrum tym więcej ludzi spaceruje  drogą po wsi. Nawet słonko nieśmiało zaczęło przygrzewać.

Na kamienistym parkingu postanawiamy przebrać się i zjeść resztę naszego prowiantu. Na wielkim bloku skalnym organizujemy sobie stół. Późnym popołudniem docieramy do domu. Mimo braku pogody przez większość trasy, zaliczam ten wypad do udanych. Tylko jakoś „gór mi mało... trzeba więcej”.





- Добрий ранок
- Привіт, доброго ранку! – відповідаємо ми, проходячи повз кількох туристів, що спускаються з Кравкового Верха. Закутані в плащі з фольги, вони справляли враження повних новачків у темі походів у гори. Принаймні так здавалося, коли вони вийшли з густої хмари, що огорнула весь схил сьогодні вранці. Проте, коли ми їх пройшли, виявилося, що, хоча це одноденники, вони точно не миряни. Гарне взуття, гарні куртки та впевненість кроку по слизькій землі закликали не відносити їх до повсюдного «колорадського жука». У всякому разі, в таку погоду в дорогу виходять, мабуть, лише затяті любителі гір та божевільні, як ми. Сірий з самого ранку. Добре, що дощ перестав.

Струйка поту сповзає кудись по спині. Я очікував багато зусиль, щоб пройти цим шляхом. Особливо після такої тривалої перерви. Щільна сітка висотних ліній на карті показує, що стежка є крутою. Шкіра дихає не так, як слід. Я перевіряю тиск. Все гаразд. Декілька хвилин відпочиваємо, не знімаючи рюкзаків. Повітря, наповнене мокрими краплями, обмежує видимість до кількох метрів. Перед нами десь півкілометра, майже рівнинна і має бути кравківська галявина з укриттям. Перед від’їздом я переглядав сайт притулку. Цікаво, чи підтвердяться думки про нього. Азія розповідає історію назви цієї гори. Зізнаюся, що не читав і слухаю до кінця. Коли він це розповідає, ми виходимо на узлісся на галявину. Нічого не видно. Молоко.
Стежка через високу траву без проблем веде нас до дверей притулку. Поруч є кілька наметів. Навколо метушаться люди. Чистимо взуття і заходимо всередину.

У їдальні біля вікна бару лише один вільний стіл. Інші зайняті туристами, ймовірно, ночують тут. Деякі люди закінчують свій довгий сніданок, інші просто зависають за чашками чаю. Бо що робити в таку дощову погоду. Особливо, коли волога ніч, проведена в наметі, не дає навіть відпочити після дня носіння рюкзака. Вони розповідають про те, як вони в’їхали сюди в Кравців-Верх. П’ять кілометрів від Соблівки. Нічого результату, – думаю я собі, але з кількістю пиломатеріалів на спині ці п’ять кілометрів можуть бути болем.

У їдальні притулку зазвичай шумно, і до цього потрібно звикнути. Тут, правда, бодай кілька людей розмовляють між собою – суєти немає. Ми вітаємо вас і займаємо місця за порожнім столом. Чай у великій товстій кухлі завжди смачніший у притулку. Навіть якщо його іноді варять з мішка мерзенного «сіна». Той, який тут подають, досить «фірмовий» і з лимоном. Знову й знову лунають звуки людей з обслуговуючого персоналу, що метушаться через кухонне вікно, і запахи обіду, що готується. На кроквах під стелею їдальні – пам’ятні речі про мітинги, гірські фільми, зустрічі та інші туристичні заходи. Промінь проходить через всю кімнату і вся прикрашена такими гаджетами. У центрі їдальні є камін. Сьогодні в ньому нічого не горить, хоча за запевненнями в сервісі його завжди можна запалити, щоб запекти, наприклад, ковбасу. Вікна їдальні, хоч і маленькі, пропускають достатньо світла навіть у такий день, як сьогодні. Вузька тераса за вікнами, на жаль закрита роками. Відсутність перила та лави, прикріпленої до дверей патіо, унеможливлює використання. Шкода, бо в ясний день з тераси напевно видно Рицерзову та весь прикордонний хребет на захід від укриття. Я бачу два десятки пивних банок на підлозі прямо біля сміттєвого бака. Довідка про нещодавню інтеграційну подію користувачів притулку. Навіть табличка над цим місцем говорить, що тут потрібно зберігати порожні ПЕТ-банки та пляшки. Це виглядає не дуже особливо. Можна використати контейнер.

Ми їмо більшу частину провіанту, трактуючи цю їжу як «передвечері». Прибираємо за собою і збираємо сміття. Дощу немає, і ми вирішуємо рухатися далі. Сувенірні фотографії перед притулком і ми прямуємо до Тши Копце. Хмари не відпускають. Ми також. Прикордонний шлях не здається складним. Колись ми спостерігаємо наші польські вивіски, а іноді й словацькі. Так для зміни. Тут немає двох шляхів і обидва маршрути проходять разом. Минаємо ще один гранітний прикордонний пост. Через кілька десятків хвилин доїжджаємо до Груби Бучини. Не так вже й складна вершина – половина нашого сьогоднішнього маршруту. Власне, перша довша подорож цього року. Якось раніше не можна було влаштувати обов'язки, погоду та дати, щоб вийти на стежку. Дощовий травень, жаркий початок липня, обов’язки, перегони в міських джунглях. Зараз, однак, погода була для нас останньою проблемою. Добре обладнані, нам не страшний дощ. Хоча ми чекали три чверті години на стоянці внизу, поки дощ не вщух. Нам було все одно. Наша гірська хвороба була сильнішою. Навіть перспектива мокрого одягу не змогла завадити нам вийти на гірську стежку. І немає звичайної застуди чи температури. Ця хвороба невиліковна. Ви можете лише полегшити його симптоми. Єдині ліки – гори. Треба провести кілька годин на стежці і все. Повсякденні справи не мають значення. Вони будуть чекати. Доводиться втомлюватися під вагою рюкзака, щоб задовольнити потяг до шуму потоку, вітру в залі та краєвидів на гори. Гірше, якщо після повернення хочеться більше. Потім він чекає ще один вихідний і повертається в гори. До ефекту.

Отже, одягнені у величезні темно-зелені накидки, що прикривали нас і наші рюкзаки, ми були схожі на двох верблюдів, але на двох ногах. Якась гілка там, внизу, у Златній, побачивши, що ми йдемо до неї здалеку, справила враження занепокоєності, намагаючись вгадати, які створіння йдуть по дорозі. Коли ми були зовсім близько, я побачив її дуже зморшкуватий лоб і невпевненість в очах. Тож я привітався з нею, і її обличчя одразу засяяло посмішкою. Відповідаючи на моє привітання і придивившись до нас, вона сказала, що ми добре одягнені для такої погоди.

Проте з тих пір, як покинули притулок, ми нікого не зустріли. На стежці є чіткі сліди, але за нами чи попереду нікого немає.

Уздовж стежки з’явилися ягоди. Вони ще не солодкі, бо сонця вдень мало, але ми час від часу зупиняємося і жменями їмо лісові плоди.

Ми повільно втрачаємо висоту. Нарешті ми під’їжджаємо до перевалу Бори-Оравські, де нам потрібно залишити стежку і знайти чорні вказівники на Златну. Тут закінчується дно долини річки Бистра. З трьох боків нас оточують лісисті гірські схили. Нам ще потрібно перетнути струмок .. Робимо це в два кроки без особливих труднощів. За струмком вирішуємо відпочити, бо вже кілька десятків хвилин йшли безперервно. Вода гуде, падаючи з кількох десятків метрів десь прямо з лісу. Ми сидимо там чверть години, перш ніж рухатися далі. За кілька десятків метрів далі бачимо чорну стежку від Златної до Рисянки. Спускаємося зручною, але кам’янистою дорогою в бік села. При дорозі поставили Хресний шлях. Після мосту виходимо на асфальтовану дорогу. Звідси до машини було три з половиною кілометри. Минаємо приватний притулок «Гавра». Чим ближче до центру, тим більше людей ходить дорогою в селі. Навіть сонце почало сором’язливо пригрівати.

На кам’янистій стоянці ми вирішуємо переодягнутися та з’їсти решту провізії. Організуємо стіл на величезній брили каменів. Ми приїжджаємо додому пізно вдень. Незважаючи на відсутність погоди на більшій частині маршруту, я вважаю цю поїздку вдалою. Тільки якось «у мене мало гір... мені потрібно більше».

 
  Stronę odwiedziło już 60600 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja