Mokre ścieżki na Baraniej (UA)
 
 

Цей текст українською мовою в кінці
 
Na Baranią wchodzę trzeci raz. Tym razem jednak z zupełnie innej strony. I choć byłem tam już dwa razy to chciałem tam znów wleźć i już...
Samochód zostawiliśmy w Wiśle Czarnym, na parkingu dozorowanym - jak zapewniał gość z obsługi - do ostatniego klienta. Początek szlaku, trochę monotonny, przebiegał drogą asfaltową wzdłuż rzeki dnem dolinki. Trochę przypominało mi to drogę do Szklarskiej Poręby tyle, że tam wszystko jest kilka razy większe. Na kamieniach wystających z rwącej wody czasem przysiadał jakiś kolorowy ptaszek przypatrując się nam. Stromizna na drugim brzegu odkrywała ciekawe formy skalne, zapewne wyżłobione przez wodę dawno temu. Dzikość tego miejsca psuły prowizoryczne szałasy gdzie zimą organizuje się ogniska dla biesiadników biorących udział w kuligach i asfalt pod nogami. Wreszcie dotarliśmy do miejsca gdzie szlak skręca w prawo i zostawia smołową nawierzchnię. Tu trzeba było założyć na nogi ochraniacze. Błoto na szlaku nie dziwi jeśli przez kilka ostatnich dni padało. Trzeba bardzo uważać, aby nie zjechać razem z tym błotkiem do rzeki, zwłaszcza kiedy jedyna dostępna droga prowadzi skrajem rozpadliny, a w dole dwa metry niżej szumi potok. Po kilkuset metrach ukazuje nam się pierwszy z progów Kaskad Rodła. Symbol tej okolicy jest wyraźnie rozpoznawalny w wielu miejscach Żywiecczyzny. Przystanęliśmy na chwilę, żeby dobrze zapamiętać to urokliwe miejsce. Od tego momentu szlak nieco się oddalał od koryta rzeki. Czasem wchodził na jakieś wzniesienie, a czasem po prostu odbijał nieco, żeby po chwili wrócić. Główne koryto już dawno zmieniło się w niewielkie strumyki, a szlak teraz wił pomiędzy tymi strumykami, nie mogąc zdecydować którędy iść. Wreszcie jednak wyraźnie obiera kierunek wznosząc się ku górze. Tu postanowiliśmy nieco odpocząć. Poranna kawa na powalonym pniaku przy dość rześkim powietrzu miała - choć z termosu - niepowtarzalny smak. Spotkaliśmy tu pewne małżeństwo, które zabrało zbyt zmrożoną wodę w butelce. My wodę też mamy, ale nigdy jej nie mrożę przed włożeniem do plecaka. Wystarczy schłodzona w lodówce. Tak to już jest, że aby gdzieś dojść trzeba iść. Kilka skoków przez strumyk, siup przez jakieś drzewo - taki szlak odpowiada nam jak najbardziej. Dotarliśmy do skraju rezerwatu Baraniej Góry. Mówiła o tym wielka tablica informacyjna. Deptaliśmy w górę wąską ścieżką. Ostry zakręt w lewo. Szeroki trawers zbocza prawie nie dało się zauważyć. Ot zakręt i długa prosta do następnego. Nagle z pomiędzy drzew zaczął napływać jakiś obłok. No to ma się to szczęście do pogody. Zdaje się, że wieża widokowa na szczycie na nic się dziś przyda. Oby tylko nie trzeba było uciekać ze szczytu jak kilkanaście lat temu... ale to inna historia.
 


Miałem dwadzieścia kilka lat i straszną ochotę na zdobywanie wszystkiego co wznosi się na kilkaset chociaż metrów. Perspektywa weekendu w Węgierskiej Górce cieszyła mnie niesamowicie. To zresztą nasz pierwszy wspólny wypad na więcej niż jeden dzień w góry. Nie obawialiśmy się niczego. Wszystko zdawało się być proste. Może wtedy takie właśnie było...
Maluszek ze stajni Fiata dzielnie się zawsze w górach spisywał i tak też było tym razem. Rankiem dojechaliśmy do Węgierskiej. Znalezienie noclegu wtedy nie sprawiało żadnych trudności. Ładny pensjonat z miłą gaździną wypatrzyliśmy z tablicy reklamowej przy głównej drodze. Nieco za centrum, schowany jakby w drugim rzędzie, wydawał nam się dość atrakcyjny. I był, tylko automatyczny przejazd kolejowy robił więcej hałasu swoim dzwonkiem niż niejeden przejeżdżający pociąg. Na szczęście te nie były tu ani zbyt szybkie, ani zbyt częsteJak tylko się rozpakowaliśmy, ruszyliśmy na szlak. Kierunek Barania Góra. Trzy lata wcześniej tę samą drogę z przyjacielem pokonaliśmy w niecałe siedem godzin. Spora to pętla. Teraz dla uniknięcia monotonii postanowiłem pójść w odwrotnym kierunku. Nie wiedziałem tylko, że ta opcja jest o całą godzinę dłuższa. Nie miałem mapy czasowej. Tylko ta sfatygowana nieco i owinięta w worek foliowy niezbyt dokładna, ale jedyna, z żółtą okładką i tańczącą parą górali - musiała wystarczyć. Pamiętam, że droga na początku nie sprawiała żadnych trudności. Było natomiast potwornie upalnie albo raczej parno.Dotarliśmy zielonym szlakiem do małego strumyka gdzie można było skutecznie schłodzić twarz. Kilka minut potem w osadzie Fajkówka zmiana szlaku na czarny. Koniec żartów. Trzeba było zmusić organizm do wytężonej pracy. Prawie dwugodzinne podejście nieźle nas musiało doświadczyć. Słońce gdzieś zniknęło, ale nie zwróciło to mojej uwagi jakoś szczególnie. Kiedy zobaczyłem szeroką leśną przesiekę z kolorowymi znakami szlaków i szlakowskazami, wiedziałem, że do szczytu już tylko kilka minut. Potem tylko z górki. Jakże się myliłem...
Przesieką można było dojść do schroniska w niecałe trzydzieści minut. Powrót to godzina drogi do szczytu, ale nie chcieliśmy tracić czasu, więc pognaliśmy w kierunku ukazującej się właśnie stalowej wieży kratowej na szczycie. Tempo marszu podyktowaliśmy sobie teraz wyjątkowe. Nie było na co czekać, bo zza góry, od strony Wisły nadciągnęły czarne groźne chmury. Pierwszy raz grzmotnęło kiedy byliśmy na szczycie. Zrobiłem jeszcze ostatnią tego dnia fotkę moją Smieną.
Ani mi się śniło podchodzić nawet do wieży. Wiedziałem czym to pachnie i poganiając moją partnerkę, truchtem zaczęliśmy uciekać w kierunku Magurki Wiślanej. Dlaczego nie do schroniska? Nie wiem. Może dlatego, że jeszcze nie padało...

Wreszcie szczyt! Wieża stoi dumnie tak jak jedenaście lat temu i nawet jest odremontowana. Kilka oddechów dla wyrównania tętna i siadamy sobie tuż pod wieżą. Małe conieco postawi nas na nogi przed dalszą wędrówką. Jak na taką aurę to całkiem sporo dziś tu ludzi. Ktoś przegląda starą jak świat mapę Beskidu Śląskiego i Żywieckiego, taką żółtą jak moja stara poklejona czarną taśmą izolacyjną po stronie opisowej. Kiedyś inne były trudno dostępne. Kupowało się co było. Z jej pomocą planowałem każdy wypad w góry. Ja nie odpuszczam. Włażę na wieże. Ażurowe schody stalowej konstrukcji budzą mały respekt zwłaszcza przed dojściem na samą górę. Barierka pewna. Można zaufać konstrukcji. Opieram więc aparat i próbuję coś chwycić w kadr. Niestety niewiele z tego wychodzi. Asia siedzi twardo na dole, ale po chwili daje się namówić na pokonanie samej siebie i ostrożnie wchodzi. Do samej barierki nie podchodzi - siada na ławeczce. Są tu takie miejsca do siedzenia. Ja patrzę długo jeszcze w mgliste obłoki w nadziei na jakieś obrazki. Na wprost wieży w kierunku południowo-wschodnim ciągnie się taka długa leśna przesieka aż do schroniska „Przysłop". Kiedyś tą właśnie przesieką przybyliśmy na szczyt i tędy też innym razem odchodziliśmy, ale nigdy do schroniska nie doszliśmy. Kilkaset metrów poniżej kończy swój bieg czarny szlak - najkrótsze zejście do Kamesznicy. To tam wiodła nas wtedy przygoda. Wieje nieprzeciętnie więc schodzimy na dół. Gdzieś daleko zagrzmiało, ale to po zawietrznej stronie. Chyba, że wiatr się obróci. Dziś już się nie obrócił. Deszcz przyszedł znienacka z całkiem nowej chmury jakieś dwie godziny później. Ale zanim to nastąpiło my przeszliśmy spory kawał drogi, więc obawy nasze przed ponowną ewakuacją ze samego szczytu się nie potwierdziły. Opuszczając szczyt czerwonym i zielonym szlakiem próbowałem sobie przypomnieć tamten dzień w burzy. Żaden jednak widok mi tego nie ułatwiał. Po prostu nic mi nie pasowało. Ale nic dziwnego: wykarczowana okolica wyglądała na pewno zupełnie inaczej niż wtedy.

 
Pierwsze krople deszczu pojawiły się kilka chwil później. Przewiązane dotychczas wiatrówki szybko ubraliśmy na nasze grzbiety. Nie pamiętam dobrze, ale w jakimś kompletnie cieknącym szałasie zjedliśmy jeszcze po kanapce. Grzmiało już niemiłosiernie i lało jak z cebra. Pochowałem wszystkie cenne rzeczy, które mogłyby zmoknąć do woreczka po jedzeniu i do torby.
Kilka metrów dalej spotkaliśmy innych turystów. Jak oni się wtedy od nas różnili...
Porządne górskie buty i kaptury peleryn na pewno dawały im szanse na nieprzemakalność. Mapnik i jakaś inna niż moja mapa w środku przypięte do dużych plecaków. To było coś... Szli spokojnie jakby wcale nie padało.
Nasze buty: a'la wczesny adidas Asi i moje jeszcze gorsze, bo zamszowe podróby Vansów właśnie zaczęły przemakać. Lekkie wiatrówki w połączeniu z ciężkimi swetrami zaczęły nam wręcz przeszkadzać. Po kilkuset metrach woda była nawet w kieszeniach kurtek. Getry Asi na pewno w tej sytuacji były wygodniejsze niż moje ciężkie od wody dżinsy. Ale nic. Twardy byłem może bardziej niż teraz.
Grzmiało i lało cały czas. Nie wiem kiedy minęliśmy Glinne. Ciągły bieg w deszczu wykończył nas potwornie. Dopiero w połowie drogi w dół przestało padać. Z mojej towarzyszki opadł strach i pojawiło się zmęczenie. Co raz częściej powtarzała, że już nie może iść. Próbowałem dodawać jej jakoś siły słowami, ale fizjologii ludzkiej się nie oszuka. Nie na tak długi wysiłek. Nie mam pojęcia skąd miałem jeszcze siły, żeby ją... dźwigać na plecach! Trwało to trochę. Dopiero kiedy wyszło ponownie słońce każde z nas szło już o własnych siłach.

Widziałem już wcześniej biegaczy w górach. Ta trójka jednak przykuła naszą uwagę szczególnie. Oczywiście podziwiam takich, co w pocie czoła przemierzają trudny teren górski, poddając potwornemu testowi swój organizm. Ci jednak wyglądali tyleż komicznie co groteskowo: najpierw przemknął obok nas koleś bez koszulki, mokry jak szczur. Następnie nieco tylko przyspieszonym krokiem przeszła para zajęta wyraźnie rozmową. Malutki plecaczek mieszczący najwyżej cztery kanapki i pół! litra wody w ręce dziewczyny. To cały ich ekwipunek. Swoją drogą buty do biegania, w jakie byli wyposażeni chyba dosyć wyraźnie dają odczuć stopom każdą nierówność podłoża na szlaku. Ledwo nas minęli, a w zaroślach tuż przy ścieżce ktoś najwyraźniej zrezygnował z całkiem przyzwoitych butów. Po prostu stały sobie ułożone razem. Nawet sobie zażartowałem, że to może któregoś z nich. W górze na tle nieba dostrzegłem jakiegoś drapieżnika. Krążył tak sobie nad Rezerwatem zapewne wypatrując potencjalnego obiadu. Niestety skromne możliwości mojego sprzętu fotograficznego nie pozwalały mi go dobrze ściągnąć na matrycę i bliższa identyfikacja była nie możliwa. Może to Jastrząb Gołębiarz albo Myszołów. Dalej skrajem lasu lekko unosząc droga zaprowadziła nas pod szczyt Magurki Wiślanej. Tu szlaki się rozchodzą. Dziwne, ale nie pamiętam tego miejsca mimo, że wygląda dość charakterystycznie. Ładny widok na dolinę, w dole Cisiec , a na horyzoncie masyw Boraczego, Lipowskiej, Rysianki i Romanki. Trochę niewyraźnie, ale jednak nie najgorzej widoczne szczyty zasłaniały jeszcze jeden za nimi: Pilsko. Zejście z Magurki również ujmuje swoim widokiem. Szlak zdawać by się mogło specjalnie ułożony z bloków piaskowca biało-żółtego jak słońce jest naprawdę jednym z piękniejszych odcinków w całym Beskidzie. Z tej drogi można podziwiać szczyt Skrzycznego. Schodząc z zielonego szlaku na żółty w kierunku Cieńkowa mieliśmy jeszcze niezłą pogodę. Pomyśleliśmy o naszych kanapkach i postanowiliśmy gdzieś przycupnąć. W miejscu gdzie drogi rozchodzą się w cztery strony świata przysiedliśmy na pociętych przez drwali pieńkach. Kończąc już popas niewiadomo skąd nadeszła ciemna chmura, a z nią deszcz. Nie było na co czekać, więc włożyliśmy kurtki. Początkowo niewielki deszczyk przerodził się w siąpawicę wchodzącą w każdy zakamarek naszego ubrania. Trza było depnąć w podłoże i jakoś dokończyć naszą drogę. Długie zejście z Cieńkowa Wyżnego poprowadzone było lekko opadającym grzbietem. Kiedy na chwilę przestało padać dotarliśmy właśnie do miejsca gdzie pasły się krasule ogrodzone elektrycznym pastuchem i przywiązane łańcuchem. Tu też rozchodziła się droga. Szkopuł w tym, że żadna z odnóg nie była oznakowana przez najbliższe kilkaset metrów. Postanowiliśmy się rozejść. Asia sądząc, że droga w dół powinna być tą dobrą poszła w prawo. Ja jednak poszedłbym w lewo ponieważ to tam zostawiliśmy nasze auto. Nie myliłem się. Nie wyraźny znak szlakowy chociaż daleko ale jednak się pojawił. Próbowałem wrócić na skróty do drogi, w którą poszła Asia. Po przeskoczeniu łąki okazało się jednak, że zejście nie będzie możliwe. Kolce jeżyn już gdzieś napotkałem i pamiętam, jak potrafią dokuczyć. Wróciłem na rozstaj po wysokiej, mokrej trawie. Ochraniacze pomogły utrzymać suchy stan nogawek w ich dolnej części ale wszystko powyżej miałem mokre. Asi nie było. Pokonałem kilkaset metrów zanim się spotkaliśmy. Kiedy wróciliśmy trzeci raz na rozstaj, pasąca się krasula ruszyła dość zdecydowanie w naszym kierunku. Teraz było jasne, że nie była uwiązana. Trudno było uwierzyć, że cieniutki drucik chociaż pod napięciem, powstrzyma rozpędzone bydle. Pognaliśmy szlakiem w nadziei, że jednak nie rozzłościliśmy tego stworzenia za bardzo naszą częstą obecnością przy ich jadłodajni. Udało się. Teraz już dobrą drogą maszerowaliśmy żwawo przed siebie. Deszcz znów wrócił. Marsz do przodu pod wiatr powodował zalewanie twarzy. Do tyłu nie dało się iść. Kilka ostrzejszych odcinków na zejściach potrafi dać w kość. Nam się wydawało, że mamy ostre tempo, ale w połączeniu z wiatrem w maskę prawdziwe czasy były dość kiepskie. Na ostrym zejściu kamiennym duktem, wyprzedziła nas trialistka. Sama brnęła w tym deszczu i zapewne była bardziej zmoczona niż my. Jednak to ona pierwsza powiedziała „cześć". Kilka chwil później opuściliśmy las na rzecz wielkiej polany. Tu trzeba zidentyfikować jakąś drogę do Czarnego, bo szlak prowadzi do schroniska Nad Zaporą, a my przecież nie tam podążamy. W tym deszczu nawet laminowana mapa na składaniach już lekko przemaka. Postanawiamy jednak dojść do górnej stacji wyciągu narciarskiego. Jest tam mały bar. Może trochę obeschniemy. Niestety w barze dobrze bawi się jakieś podpite towarzystwo i nie wchodzimy. Na szczęście deszcz już nie pada. Po dokładnym zbadaniu okolicy na wypadek skorzystania z tego wyciągu zimą, wracamy nieco i zaczynamy schodzić drogą w dół. Przechodząc pomiędzy zabudowaniami osady wyjrzał na nas jeszcze ze swojej stajenki jakiś rumak... ale nic nie mówił. Za nami włókł się nieco tylko szybciej od nas, wóz drabiniasty jadący z góry. Przerobiony na masową taksówkę i służący do przewozu imprezujących na różnych spędach ludzi pojazd, posiadał zadaszenie z brezentu, które kołysało się na nierównościach. I nie było by w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie straszny odór niesiony przez to ustrojstwo. Woźnica wyraźnie podchmielony i w dobrym humorze, nie przejął się samochodem zawracającym przed nim. Kierowca przestraszył się chyba trochę bo w pośpiechu zahaczył płot w trakcie cofania. My pomiędzy tym wszystkim. A co będzie jak ów woźnica zaproponuje podwóz? Nie wsiądę za nic choć nogi bolą już jak diabli, bo puszczę pawia. Pojechał jednak bez nas. Dotarliśmy wreszcie do parkingu gdzie stał nasz pojazd. Czekały w nim na nas suche rzeczy na przebranie.

 
Było już późne popołudnie. Słonko mocno oświetlało stoki gór. Ten nasz też. Nagle zza kolejnego zakrętu wyszła równie postrzelona jak my para młodych ludzi. Pamiętam, że mieli tylko lepsze buty. Reszta wypisz, wymaluj - lusterko. Tylko oni mieli wszystko suche. Wymieniliśmy jakieś zdania. Nie pamiętam wszystkiego, ale pamiętam pytanie:
Daleko na szczyt Baraniej?
Odpowiedziałem, że straciłem poczucie czasu, ale będzie ponad dwie godziny pod górę.
A jest tam schronisko?
...nie - odpowiedziałem krótko.
Rozeszliśmy się każdy w swoją stronę.
A więc są wariaci więksi niż my - powiedziałem do Asi.
 
Kiedy zobaczyliśmy wreszcie pierwsze zabudowania osady Chupki w Węgierskiej, było już po osiemnastej. Umorusani, zmoknięci, zziębnięci i bladzi ze zmęczenia musieliśmy jeszcze przemaszerować jakoś przez całą miejscowość i to przez jej centrum. Musieliśmy zwracać na siebie uwagę przechodniów, ale my się tym nie przejmowaliśmy w ogóle. Ważne było, aby jak najszybciej dostać się do pokoju. Kiedy tam dotarliśmy pamiętam jeszcze jedno: klucz do pokoju przekręcałem zębami, bo palce miałem zdrętwiałe z zimna. Na szczęście długi gorący prysznic i dużo chleba z miodem plus herbata z cytryną jakoś nam dodała nieco sił. Potem przyszły skurcze, masaże...
 

Każda prawie następna nasza wycieczka od tej pory była lepiej przygotowana od poprzedniej, bo była poprzedzona zakupem coraz to nowszych, lepszych sprzętów.
 
 
Od tamtego czasu wiele się zmieniło nie tylko w naszym ekwipunku, ale również w górach. Niech ten skromny, ale jakże częsty przykład służy innym w planowaniu wycieczek nawet takich jednodniowych.

P.S. Pensjonat nazywa się Malwa i ma się dobrze. Pamiętam, że następnego dnia mieliśmy iść na Romankę... skończyło się na tym, że podjechliśmy naszym fiacikiem do Koczego Zamku niedaleko Koniakowa i tam leżeliśmy na trawie patrząc w kierunku Baraniej, nie mogąc rozchodzić zakwaszonych mięśni.




Я їду до Барані втретє. Цього разу, однак, зовсім з іншого боку. І хоча я вже був там двічі, хотів потрапити туди знову і зараз...
Ми залишили машину у Вісла-Чарній, на стоянці, що охороняється – як запевнив гість сервісу – до останнього клієнта. Початок стежки, трохи одноманітний, пролягав асфальтованою дорогою вздовж річки з дном долини. Це трохи нагадало мені дорогу на Шклярську Порембу, але там все в кілька разів більше. Іноді різнобарвний птах сідав на каміння, що стирчало з бурхливої ​​води, спостерігаючи за нами. Крутизна на іншому березі виявила цікаві скельні утворення, ймовірно, давно вирубані водою. Пустелю цього місця псували імпровізовані укриття, де взимку влаштовують багаття для гуляк, які катаються на санчатах і асфальт під ногами. Нарешті ми дійшли до місця, де стежка повертає праворуч і залишає засмолену поверхню. Тут треба було надіти протектори для ніг. Грязь на стежці не дивна, якщо останні кілька днів йшов дощ. Треба бути дуже обережним, щоб не спуститися до річки з цією грязюкою, особливо коли єдина доступна дорога веде по краю прірви, а струмок гуде два метри нижче. Через кілька сотень метрів перед нами постає перша сходинка Каскади Родли. Символ цієї місцевості чітко впізнається у багатьох місцях Живецького краю. Ми зупинилися на мить, щоб добре згадати це чарівне місце. З цього моменту стежка трохи відійшла від русла річки. Іноді він піднімався на якийсь пагорб, а іноді просто трохи підстрибував, щоб повернутися через деякий час. Головне русло вже давно перетворилося на маленькі річечки, і стежка тепер петляла між цими річками, не в змозі вирішити, куди йти. Нарешті, однак, він чітко приймає напрямок, коли піднімається вгору. Тут ми вирішили трохи відпочити. Ранкова кава на поваленому пні з доволі свіжим повітрям мала - хоча з термоса - неповторний смак. Ми зустріли тут пару, яка взяла занадто заморожену воду в пляшку. У нас також є вода, але я ніколи не заморожую її, перш ніж покласти її в рюкзак. Просто охолоджений в холодильнику. Це так, щоб кудись потрапити, треба кудись йти. Кілька стрибків через струмок, прориви через якесь дерево - це та стежка, яка нам найбільше підходить. Дійшли до краю заповідника Бараня Гура. Про це говорила величезна інформаційна дошка. Ми пішли вузькою стежкою. Різкий поворот ліворуч. Широкий траверс схилу був майже непомітний. Лише поворот і довгий прямий до наступного. Раптом з-поміж дерев почала текти хмара. Ну, з погодою пощастило. Здається, сьогодні оглядова вежа на вершині не принесе користі. Якби вам не довелося тікати з вершини, як десяток років тому... але це вже інша історія.
 

Мені було за двадцять, і я мав жахливе бажання підкорити все, що піднімається на кілька сотень метрів. Перспектива вихідних у Венгерській Гурці мене неймовірно порадувала. Це наша перша спільна подорож більше ніж на один день у гори. Ми нічого не боялися. Все здавалося простим. Може тоді так було...
Маленький із стайні «Фіат» завжди був хоробрим у горах, і цього разу також. Вранці ми дісталися до Венгерської. Пошук житла тоді не викликав труднощів. З рекламного щита на головній дорозі ми помітили гарний гестхаус з гарною тушкою. Трохи поза центром, засунутий ніби в другий ряд, він здався нам досить привабливим. І було, тільки автоматичний залізничний переїзд шумів своїм дзвоном більше, ніж багато проїжджаючих потягів. На щастя, тут вони не були ані надто швидкими, ані надто частими. Як тільки ми розпакували речі, ми вийшли на слід. Напрямок Баранья Гура. Три роки тому ми з другом пройшли той самий шлях менш ніж за сім годин. Це багато петель. Тепер, щоб уникнути одноманітності, я вирішив піти в протилежному напрямку. Я просто не знав, що цей варіант на годину довший. У мене не було карти часу. Лише трохи пошарпаного і загорнутого в поліетиленовий пакет, не дуже точного, але єдиного, з жовтою обкладинкою і танцювальною парою горян – мало вистачити. Пам’ятаю, що спочатку дорога була не важкою. З іншого боку, було надзвичайно спекотно або, радше, душно, ми вийшли на зелену стежку до невеликого струмка, де ми могли ефективно охолодити своє обличчя. Через кілька хвилин у селищі Файкувка стежка змінюється на чорну. Кінець жартів. Треба було змусити своє тіло наполегливо працювати. Майже двогодинна прогулянка, напевно, пережила багато з нас. Сонце кудись зникло, але воно все одно не привернуло моєї уваги. Коли я побачив широкий ліс, який переповнений різнокольоровими вказівниками та маркерами, я зрозумів, що до вершини всього кілька хвилин. Тоді тільки спуск. Як я помилявся...
З витоком можна було дійти до притулку менше ніж за тридцять хвилин. Повернення — година їзди до вершини, але ми не хотіли втрачати часу, тому кинулися до вежі з сталевою решіткою, що з’являється на вершині. Темп маршу зараз винятковий. Не було чого чекати, бо з-за гори, з боку річки Вісли, налетіли чорні грізні хмари. Вперше прогриміло, коли ми були на вершині. Я зробив останню фотографію того дня зі своєю Сміелою.
Я й не мріяв навіть підійти до вежі. Я знав, чим це пахне, і, переслідуючи свого партнера, ми почали бігти до Магурки Віслани. Чому не в притулок? Я не знаю. Може тому, що дощу ще не було...
Нарешті вершина! Вежа стоїть так само гордо, як і одинадцять років тому, і навіть була відремонтована. Кілька вдихів, щоб вирівняти пульс, і ми сідаємо прямо під вежу. Трохи чогось підніме нас на ноги, перш ніж продовжити нашу подорож. Для такої аури тут сьогодні досить багато людей. Хтось переглядає стару карту Сілезьких і Живецьких Бескидів, жовту карту, як у мене, наклеєну чорною ізоляційною стрічкою на описовій стороні. Колись інші були важкодоступними. Ви купили те, що було. З її допомогою я планував кожну поїздку в гори. Я не відпускаю. Я піднімаюся на вежі. Ажурні сходи сталевої конструкції викликають мало поваги, особливо не досягаючи самого верху. Бар'єр певний. Конструкції можна довіряти. Тож я упираю камеру й намагаюся вхопити щось у кадр. На жаль, виходить не так багато. Азія міцно сидить внизу, але через деякий час її вмовляють побити себе, і входить обережно. До самих перил не підходить — сідає на лавку. Тут є де посидіти. Я довго дивлюся на туманні хмари, сподіваючись на якісь знімки. Перед вежею, у південно-східному напрямку, такий довгий витік лісу аж до притулку «Пшислоп». Цим проходом ми вийшли на вершину, звідки також виходили іншим разом, але ніколи дійшли до укриття. За кілька сотень метрів нижче закінчується чорна стежка - найкоротший спуск до Камешниці. Ось куди наша пригода завела нас тоді. Вітер дме, і ми спускаємося. Десь далеко, гриміло, але було з підвітряного боку. Якщо вітер не зміниться. Приблизно через дві години. Але до цього ми пройшли довгий шлях, тому наші побоювання щодо чергової евакуації з самої вершини не підтвердилися. Залишаючи вершину червоно-зеленими стежками, я намагався згадати той день у шторм.Мене ніщо не влаштовувало, але й не дивно: викорчений район виглядав зовсім інакше, ніж тоді.
 
Через кілька хвилин з’явилися перші краплі дощу. Швидко надягаємо зав’язані вітровки на спини. Добре не пам’ятаю, але ми з’їли бутерброд в якійсь зовсім дірявій хатині. Немилосердно гриміло і йшов сильний дощ. Я сховав усі цінні речі, які можуть намокнути, у пакет після їжі та в сумку.
За кілька метрів ми зустріли інших туристів. Чим вони тоді відрізнялися від нас...
Пристойні гірські черевики та капюшони накидок, безперечно, дали їм шанс бути водонепроникними. Тримач для карти та ще дещо, крім моєї карти всередині, прикріплені до великих рюкзаків. Це було щось... Вони йшли спокійно, наче дощу зовсім не було.
Наше взуття: a'la раннє Adidas Asia, а моє ще гірше, тому що замшеві подорожі Vans тільки почали промокнути. Нам почали заважати легкі вітровки в поєднанні з важкими светрами. Через кілька сотень метрів вода була навіть у кишенях курток. Легінси Азії, безперечно, були зручнішими в цій ситуації, ніж мої обтяжливі джинси. Але нічого. Мені було, можливо, важче, ніж зараз.

Весь час гриміло і лило. Я не знаю, коли ми проїхали Глінне. Постійний біг під дощем страшенно виснажував нас. До середини не було. Мій супутник був наляканий і втомлений. Вона все частіше повторювала, що більше не може піти. Я намагався надати йому трохи сили словами, але фізіологія людини не обдурить. Не за такі тривалі зусилля. Не знаю, звідки в мене ще були сили ... нести її на спині! Це зайняло деякий час. Тільки коли знову вийшло сонце, кожен із нас пішов сам.
Раніше я бачив бігунів у горах. Ці три, однак, особливо привернули нашу увагу. Звісно, ​​я захоплююся тими, хто потіє по непростій гірській місцевості, піддаючи своє тіло жахливому випробуванню. Вони, однак, виглядали так само комічно, як і гротескно: спочатку повз нас промайнув мокрий, як щур, хлопець без сорочки. Потім лише прискореним кроком пара, явно залучена в розмову, пройшла. Крихітний рюкзак, який може вмістити до чотирьох з половиною бутербродів! літр води в руці дівчини. Це весь їхній інвентар. До речі, кросівки, якими вони були укомплектовані, напевно, досить чітко змушують ноги відчувати кожну нерівність ґрунту на трасі. Вони ледве пройшли повз нас, а в хмизу неподалік доріжки хтось, мабуть, відмовився від пристойного взуття. Вони просто стояли разом. Я навіть пожартував, що це може бути один із них. Над головою, на тлі неба, я помітив хижака. Він так кружляв по Заповіднику, мабуть, шукаючи потенційного обіду. На жаль, скромні можливості мого фотообладнання не дозволяли мені добре натягнути його на матрицю і ближче ідентифікувати було неможливо. Можливо, це Яструб Голембярж або Мизолув. Далі по узліссі дорога трохи підняла нас на вершину Магурки Віслани. Тут шляхи розходяться. Дивно, але я не пам’ятаю цього місця, хоча воно виглядає досить своєрідно. Гарний вид на долину, Цісець внизу, а на горизонті масиви Борачего, Липовська, Рисянка та Романки. Трохи невиразні, але все ж не найгірші видимі вершини затуляли за собою ще одну: Пільсько. Спуск з Магурки також зачаровує своїм краєвидом. Здається, що стежка спеціально складена з брил біло-жовтого пісковику, адже сонце дійсно одна з найкрасивіших ділянок у всьому Бескиді. З цієї дороги можна помилуватися вершиною Скшичне. Спускаючись із зеленої стежки на жовту в бік Ценькова, у нас була ще гарна погода. Ми подумали про наші бутерброди і вирішили десь присіти. У місці, де дороги розходяться на чотири сторони світу, ми сиділи на колодах, порубаних лісорубами. Закінчивши пасовище, невідомо звідки взялась темна хмара, а з нею і дощ. Чекати не було чого, тому ми одягли куртки. Спочатку дрібний дощик перетворився на мокрий дощ, який проникав у кожен закуток нашого одягу. Треба було ступити на землю і якось закінчити свій шлях. Довгий спуск з Ценькова Вижного вів трохи похилий хребет. Коли на мить припинився дощ, ми дійшли до місця, де пасуться пасовиськи, обгороджені електропастухом і прив’язані ланцюгом. Тут і дорога розійшлася. Проблема в тому, що протягом наступних кількох сотень метрів жодне з відгалужень не було позначено. Ми вирішили розійтися. Азія, думаючи, що шлях вниз повинен бути правильним, пішла праворуч. Але я б пішов ліворуч, бо там ми залишили машину. Я не помилився. Не чіткий слід, хоч і далеко, але з'явив
ся. Я намагався повернутися ярликом до шляху, яким йшла Азія. Проте, перестрибнувши галявину, виявилося, що спуститися не вдасться. Я вже десь стикався з колючками ожини, і пам’ятаю, як вони вміють дражнити. Я повернувся на перехрестя по високій мокрій траві. Наколінники допомагали тримати гомілки сухими, але все, що було вище, було мокрим. Азія зникла. Я подолав кілька сотень метрів до нашої зустрічі. Коли ми повернулися втретє, карлик, що пасеться, досить рішуче рушив до нас. Тепер було зрозуміло, що вона не прив’язана. Важко було повірити, що тонкий дріт, хоча й під напругою, зупинить мчущу худобу. Ми побігли стежкою, сподіваючись, що не надто розлютили істоту своєю частою присутністю в їхній закусочній. Спромігся. Тепер ми йшли по правильному шляху, жваво попереду. Знову пішов дощ. Марш вперед проти вітру заливав моє обличчя. Повернутись було неможливо. Кілька більш гострих ділянок на спусках можуть викликати біль. Ми думали, що у нас швидкий темп, але в поєднанні з вітром у масці реальні часи були досить поганими. На крутому спуску кам’яною стежкою нас наздогнав триаліст. Вона сама пробиралася крізь дощ і, мабуть, була вологішою, ніж ми. Проте вона перша сказала «привіт». Через кілька хвилин ми вийшли з лісу на велику галявину. Тут потрібно визначити якийсь шлях до Чарного, бо стежка веде до притулку Над Запорою, а ми туди не йдемо. Під час цього дощу навіть ламінована карта на складках злегка промокає. Проте вирішуємо йти до верхньої станції витягу. Є невеликий бар. Може, ми трохи підсохнемо. На жаль, якась п’яна компанія веселиться в барі, а ми не заходимо. На щастя, дощ уже не йде. Після ретельного вивчення місцевості на випадок користування цим підйомником взимку ми повертаємося трохи назад і починаємо спускатися. Проходячи між будівлями поселення, зі своєї стайні на нас подивився кінь... але він нічого не сказав. Позаду ми були лише трохи швидшими за нас — з пагорба спускався візок-драбинка. Переобладнаний у масове таксі та використовуваний для перевезення людей у ​​різні поїздки, транспортний засіб мав брезент, який коливався на нерівних поверхнях. І в цьому не було б нічого надзвичайного, якби не страшний запах, який несе ця штуковина. Кучер, явно п’яний і в хорошому настрої, не турбувався про те, що попереду обертається машина. Напевно, водій трохи злякався, бо поспішаючи зачепився за огорожу, рухаючись заднім ходом. Ми знаходимося між усім цим. А якщо кучер запропонує шасі? Я ні на що не лізу, хоч ноги болять як пекло, бо я відпущу павича. Проте він пішов без нас. Нарешті ми дісталися до стоянки, де стояла наша машина. На нас чекав сухий одяг, щоб замаскуватись.
 
Був уже пізній день. Сонце яскраво світило на схилах гір. Цей теж наш. Раптом з-за наступного повороту вийшла пара молодих людей, розстріляних так само, як і ми. Пам’ятаю, у них були тільки кращі черевики. Решту випишіть, зафарбуйте - дзеркало. Тільки в них все було сухо. Ми обмінялися деякими реченнями. Я не все пам'ятаю, але пам'ятаю питання:
Далеко до вершини Барані?
Я відповів, що втратив час, але на гору буде більше двох годин.
І чи є там притулок?
... ні, - коротко відповів я.
Ми кожен розійшлися.
Отже, є божевільні люди, більші за нас, — сказав я Азії.
 
Коли ми нарешті побачили перші забудови селища Чупка на вулиці Венгерській, була вже шоста година. Брудні, мокрі, холодні і бліді від виснаження, ми ще мали пройти через все місто і через його центр. Треба було привернути увагу перехожих, але нам було все одно. Важливо було якомога швидше потрапити в кімнату. Коли ми приїхали, я пам’ятаю ще одне: я крутила зубами ключ від кімнати, бо пальці заніміли від холоду. На щастя, довгий гарячий душ і багато хліба з медом плюс чай з лимоном якось додали нам сил. Потім були сутички, масаж...
 
Відтоді наша наступна поїздка була підготовлена ​​краще, ніж попередня, тому що їй передувала придбання все новішого та кращого обладнання.
 
З тих пір багато чого змінилося не тільки в нашій техніці, а й у горах. Нехай цей скромний, але дуже поширений приклад послужить іншим у плануванні поїздок, навіть одноденних.

P.S. Гостьовий будинок називається Malwa, і він працює добре. Я пам’ятаю, що наступного дня ми мали їхати на Романку... ми доїхали на своєму Fiat до Koczego Zamek біля Конякова і там лежали на траві, дивлячись на Бараню, не в змозі розірвати наші підкислені м’язи.
 
  Stronę odwiedziło już 60596 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja