Wichura
 

Znów potykam się o jakiś konar czy gałąź. Już się nie obracam, żeby sprawdzić co to było. Szybkim, równym krokiem staram się jak najszybciej dotrzeć do schroniska. Niesamowity gwizd jaki dochodzi zewsząd raz się nasila, a raz nieco cichnie. Rozrywane drobnymi gałęziami powietrze świszczy jak w upiornym filmie. Pęd wiatru zabiera ze sobą setki drobnych patyków i liści zerwanych z drzew. Wszystko to unosi gdzieś w dal nawet po kilkadziesiąt metrów, by wreszcie rzucić w nieładzie gdziekolwiek. Większe konary łamane z górnych partii drzew spadając uderzają o pnie wydając charakterystyczny głuchy odgłos. Uginające się drzewa ocierają się o siebie stękając złowrogo. Gdzie mnie tu pognało?
Jeszcze dwa dni temu, kiedy postanowiłem wyjechać na te kilka dni w góry pogoda była niebiańska. Błękit, lekki wiaterek, pojedyncze białe obłoki wolno przesuwające się po niebie. Sielanka. Wczorajszy dzień spędzony na spacerach na pobliski szczyt i przełęcz niedaleko schroniska potraktowałem jako rozgrzewkę. Wiatr owszem wiał, ale dość łagodnie i nie zapowiadał zmiany pogody. Dziś chciałem przenieść się do schroniska na Krawcowym Wierchu. Ruszyłem więc z rana. Meteo nie zapowiadało opadów i póki co rzeczywiście chmury choć szybko się przesuwają nie zapowiadają konewki. Było jeszcze całkiem znośnie, chociaż już targało schroniskowymi okiennicami. Pani z kuchni wszystkich wychodzących pytała dokąd zmierzają. Chyba to zapisywała. Dobrze wiedziała co oznaczały piękne skądinąd poziome pasy chmur zabarwionych czerwonym zachodzącym słońcem. Przecież też wiedziałem, a jednak postanowiłem trzymać się planu. Poleciałem więc jak młodzik jakiś, ale teraz wietrzysko coraz bardziej mnie niepokoi. Wieje jak diabli. Już dawno nie widziałem takiej wichury w górach. Świerki, sosny i inne drzewa kładą się tak nisko, że wydaje się, iż nie wytrzymają naporu wiatru. Targane wiatrem raz po raz oddają wichurze gałęzie, a ta ciska nimi o ziemię. Czasem się zdaje, że pnie mniejszych drzewek kładą się do zbocza stykając się z ziemią na całej swej długości. Wielkie korzenie niektórych drzew prawie „wychodzą” z ziemi. Czasem się zdaje, że cała góra przechyla się dziwnie na bok, aż traci się równowagę, ale to tylko takie złudzenie potęgowane siłą wiatru. Drobniejsze gałązki odbijają się od plecaka, czasem o nogi. Dostało mi się też kilka razy po głowie. Dobrze, że wieje z boku, a nawet z tyłu, bo pod wiatr bym chyba nie dał rady iść. Halny przyszedł nie wiadomo skąd. Wczorajszy wieczór nie tylko mnie niepokoił „dziwnym” zjawiskiem na niebie. Kilkoro bardzo młodych ludzi tak mniej więcej w wieku „gimnazjalnym” siedząc na zewnątrz przy wygasłym palenisku dumali co też za pogodę przyniosą te chmury. Przysłuchiwałem im się od samego początku. Nie robili wiele hałasu. Czasem tylko ktoś powiedział coś śmiesznego i wszyscy natychmiast wybuchali śmiechem. Kiedy zaczęli rozmawiać o pogodzie, okazało się, że osoba odpowiedzialna za sprawdzanie prognoz nie wywiązała się z przydzielonego zadania. Zastanawiali się zatem co oznaczają te czerwone pasy nad nieba horyzontem. Wkrótce doszli do słusznych wniosków, że tylko gdyby niebo było błękitne, można by mieć pewność do ładnej pogody. Ponieważ siedziałem dość blisko notując cos w swoim notesie słyszałem bardzo dobrze całą rozmowę, ale też byłem obserwowany przez moich sąsiadów. Wtem jeden z chłopaków zagadnął mnie:
- Co pan myśli? – dobrze wiedział, że podsłuchiwałem, ale wyraźnie nie miał żalu. Wskazał wzrokiem tylko przedmiot zapytania, czyli niebo z czerwonymi chmurami. Wszyscy uciszyli się oczekując mojej odpowiedzi.
- Wygląda na to, że jutro trzeba będzie założyć kurtkę – odpowiedziałem i nagle wpadła mi do głowy pewna anegdota na temat pogody.
- Będzie lało? – ktoś zapytał.
- Niekoniecznie. Widzicie ten kamień? – podniosłem pierwszy lepszy kamol leżący przy ławie i położyłem na stole – Może on być doskonałym barometrem: kamień suchy i ciepły oznacza słońce i ładną pogodę – o dziwo nie znali tego, więc ciągnąłem dalej zwłaszcza, że wszyscy teraz z ciekawością odwrócili się w kierunku położonego na blat kamienia – kamień wilgotny albo mokry oznacza deszcz, kamień biały to opady śniegu, kamienia nie ma to halny!
Wybuchli śmiechem. Młodzi i dali się tak wrobić.
- A tak na poważnie – zaczął teraz ten który pierwszy zagadnął – mój dziadek zawsze mówił, że coś takiego przynosi wiatr albo deszcz.
- Twój dziadek pewnie ma dużo racji. Jeśli w nocy będzie wiało, to jutro można raczej spodziewać się „sraczki” z nieba, ale może nie będzie tak źle. Ja mam taką nadzieję odpowiedziałem wymijająco.
- My idziemy na Wielką Raczę, potem do Zwardonia, a pan?
- Dokładnie w przeciwną stronę. Na Krawców, Rysiankę... Pogadaliśmy kilka chwil i każdy zajął się swoimi sprawami. Ja swoim notesem, oni kolacją. Skorzystałem z ich uprzejmości i dorzuciłem na rozgrzany ruszt swoją kiełbaskę, którą zjadłem już nie przy palenisku, a na ganku popijając piwkiem w ukryciu. Nie chciałem demoralizować piwem dobrze ułożonej młodzieży. Zaraz po kolacji pozbierałem się szybko i ułożyłem do snu. Teraz przychodzi mi się zmagać z siłą wiatru jakiej jeszcze nie doświadczyłem. Ciekawe co u nich. Czy dotarli na Raczę? Rozmyślając trochę o przebiegu wczorajszego wieczoru zapominam trochę o wichurze.
Ścieżka wznosi się do góry, więc i tempo mam nie najlepsze. Maszeruję już tak ze trzy godziny. Wtem kilkanaście metrów przede mną padł spory pień. Zatrzymałem się nie wiedząc przez moment czy nie zawrócić. Co za głupota. Przecież mogło złamać się równie dobrze za mną. Ruszyłem żwawo do przodu. Mogło też gdzieś obok – myślę sobie i natychmiast rozglądam się baczniej wokół. Kilka mniejszych gałązek spada na mnie z wysoka. Teraz dopiero będzie – myślę zbliżając się do kulminacji wzniesienia. Wieje chyba jeszcze mocniej. Nie zatrzymuję się ani na chwilę. Serce wali mi nie tylko z wysiłku, ale chyba też ze strachu. Co będzie jak dostanę po grzbiecie. Przecież nikt mnie tu szybko nie znajdzie. Że też sobie ubzdurałem akurat dziś ten szlak. Już lepiej byłoby iść w deszczu.
To odcinek mało uczęszczany. Czasem mam wątpliwości czy to jeszcze ścieżka. Na szczęście słupki graniczne potwierdzają dobry kierunek marszu. W razie czego mogę zejść z Przełęczy Ujsolskiej asfaltem do Glinki, ale gdzie tam do przełęczy. Może lepiej już teraz zejść lasem, pierwszą lepszą ścieżką czy wzdłuż strumyka w kierunku Soblówki. Ten zawsze zaprowadzi do wsi. Tak rozmyślając przeszedłem kolejne wzniesienie. Wiatr wieje jak wiał. Poczułem głód, ale jak tu jeść. Wyjmuję kanapkę i wcinam nie zatrzymując się dłużej. Wreszcie szlak zaczyna prowadzić bardzo wyraźnym grzbietem. Może po słowackiej stronie nie będzie tak wiało. Skoro wieje od północy to za górą powinno być spokojniej. Schodzę ze sto metrów poniżej na słowacką stronę. O dziwo, tu wiatr już nie ma takiej siły. Zbocze zatrzymuje wichurę po polskiej stronie. Tylko wysoko w czubkach drzew wyje niosąc złowrogą zapowiedź zmiany pogody. Usiadłem wygodnie opierając się o wielkie drzewo. Teraz mogę odpocząć i coś spokojnie zjeść. Gdzieś daleko, ale zarazem jakby wszędzie wokół dochodzi mnie ciągle ten gwizd rozcinanego wiatru. Nie odpoczywałem od wymarszu ze schroniska, więc pozwalam sobie dłużej posiedzieć. Zostawiam sobie na później dużą kanapkę i pakuję plecak. Ciepłą kolację zamierzam zjeść już w schronisku. Te kilka chwil spokoju pozwala pozytywnie myśleć o pozostałej do pokonania drodze. Muszę wrócić teraz na szlak. Wdrapując się wolno po stromiźnie czuję jak z każdym krokiem wzmaga się halny, walczy ze mną jakby broniąc dostępu do polskiej strony zbocza. Zanim doszedłem do ścieżki granicznej zużyłem chyba wszystkie odbudowane siły tam niżej. Mocnymi i nierównymi podmuchami wiatr ciska mną i moim plecakiem. Czasem mam wrażenie, że unoszę się w powietrzu. Raz z boku, raz w plecy dostaję kolejne porcje liści i gałązek. Dobrze, że nie muszę iść w przeciwnym kierunku. Kurczę, nagle sobie przypominam o dzieciakach z Przegibka. Jeśli tam też tak wieje, to oni mają właśnie wiatr z przodu. Może jednak zostali. Zadzwonię i dowiem się jak tylko dotrę do schroniska. Ścieżka z kierunku południowo-wschodniego skręca nieco na północ. Teraz wiatr mam prawie prosto w twarz. O nogi nieustannie obijają się różne gałęzie, liście i inna roślinność. Odłamany większy konar wisi nad ścieżką i kołysze się trzeszcząc nieprzyjemnie. Umykam z tego miejsca szybko. Jakoś udaje mi się dostać na kolejną polankę, ale tu nie jest ani bezpiecznie, ani spokojnie. Walcząc o kolejne metry mocno pochylam się do przodu żeby w ogóle można było iść do przodu. Kilka razy jednak wiatr wygrywa ze mną i zatrzymuje mnie na kilka sekund, a nawet powoduję, że cofam się kilka kroków tracąc równowagę. Nie daję się jednak. Najgorsze momenty pokonuję idąc tyłem. Pojawia się więcej drzew liściastych. To by znaczyło, że jestem niżej. Chmury przewalane ciągle na słowacką stronę częściej teraz przysłaniają i tak słabe dziś słońce. Są coraz niżej, a to niedobrze.
Ścieżka znów biegnie na południe, więc mogę trochę odetchnąć, bo wiatr znowu bardziej mi pomaga niż męczy. Lekko rozluźniony podchodząc pod ostatnie podejście przed Przełęczą Glinka zauważam kilka wyrwanych z korzeniami drzew. Naliczyłem sześć świeżo wyrwanych i kilka połamanych świerków. Wokół huczy jak w kominie dobrze ciągnącego pieca. Wtem słyszę bardzo blisko przedłużone niczym na zwolnionym filmie TRRRRACH!!! i od razu wielki szelest liści lecących w dół wraz ze złamanymi gałęziami. W ułamku sekund staram się zlokalizować kierunek skąd dobiega ten hałas. Chyba z tyłu. Zrywam się do przodu nie oglądając się za siebie. Dosięgają mnie. Liściasta buczyna wali mnie po głowie i karku ściągając chustę. Przysiadam kuląc się nisko przy ziemi i czekam na twardy pień. Nie przychodzi jednak i po chwili szum robi się znów bardziej jednostajny. Wokół mnie gałęzie, jestem chyba gdzieś w koronie drzewa, a przecież wcale na nie, nie właziłem. Cholera, mało brakowało. Aż dziwne, że nie oberwałem mocniej. Wyłażę z tego gąszczu i oceniam sytuację. Trochę szczypie kark, ale reszta w porządku. Nic tu po mnie. Ruszam dalej.
Nad Glinką przewalają się ogromne ilości chmur. Nawet ciekawie to wygląda. Jakby przez dziurę w miednicy wylewało się mleko. Wiatr tu niżej jest chyba słabszy. Mnie pozostało wdrapać się na Krawców. Na miejscu jestem przed czasem podanym na mapie, a więc jednak bardziej mnie pchało niż cofało.
Schronisko na Krawcowym Wierchu przywitało mnie zapachem lekko spóźnionego obiadu. Natychmiast dzwonię do schronisk na Przegibku i na Raczy. U nich wszystko gra. Zgłaszam zauważone powyrywane drzewa na szlaku. Gospodarz kręci tylko głową, że też mi się w taką wichurę chciało. Uśmiecham się, ale w środku jeszcze nie ochłonąłem. Miło znów usiąść w jednym z ulubionych schronisk. Piwko z kufla zaraz po gorącym posiłku rozładowuje napięcie. Na jutro deszcz, więc chyba zostanę dłużej.

 
  Stronę odwiedziło już 60551 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja