Niedźwiedź w Kotłach
 


W Karpaczu siedzieliśmy już kilka dni w oczekiwaniu na bardziej sprzyjające warunki atmosferyczne na wycieczkę w góry. Plan pierwotny dawno wziął w łeb. Deszcz, albo przenikliwe zimno nie pozwalały na wyjście poza granice miasteczka. Codzienna kontrola prognozy pogody w wiadomościach i w necie za pomocą komórki nie napawały optymizmem. Wreszcie jednak i nam zaświeciło słońce. Wczesnym rankiem kiedy wyjrzałem przez okno naszego pokoju nareszcie było widać Kotlinę Jeleniogórską, a nie tylko mgłę. Decyzja w mgnieniu oka: idziemy!

W prawie spakowane od kilku dni plecaki włożyliśmy tylko prowiant i termosy - no i w drogę. Już po wyjściu na asfaltową drogę przed naszym pensjonatem, ponad nami ukazała się królowa tego regionu czyli Śnieżka. To pierwszy raz od naszego przyjazdu tak dobrze było ją widać. Do pierwszych znaków szlaku mieliśmy zaledwie kilka minut, więc szybko znaleźliśmy naszą drogę. Początkowo mało interesujący odcinek przebiegał lasem mijając zaniedbany teren ośrodka badawczego Uniwerku Wrocławskiego. Wreszcie wejście w stary las porośnięty zarówno wielkimi drzewami jak i młodymi samosiejkami, które potęgowały uczucie dzikości tego miejsca sprawiło, że poczuliśmy klimat wędrówki. Droga wiła pomiędzy zwalonymi konarami drzew i wielkimi głazami raz unosząc się w górę, a raz nieco opadając przez niewielkie obniżenia wyschniętych o tej porze roku strumieni. Ścieżka sprawiała wrażenie mało uczęszczanej, a mimo to właśnie tu minęliśmy jakiegoś piechura - chyba tutejszy sądząc po mało zaawansowanym ubiorze turystycznym.

Wkrótce dotarliśmy do miejsca zwanego „Betonowy most" zapewne od starego dość okazałego obiektu, który kiedyś musiał pełnić ważną rolę transportową na tej drodze. My przez niego nie przechodzimy. Droga biegnąca przez ten most tylko przecina nasz szlak i w tym miejscu wg mapy ma się znajdować miejsce do odpoczynku. No i jest: wiata z miejscami do siedzenia mogłaby być doskonałym miejscem do odpoczynku przed kolejnym etapem drogi, gdyby nie zwały śmieci otaczające tą niewielką polanę. Nie zatrzymujemy się więc i idziemy dalej w nadziei, że znajdziemy lepsze miejsce na herbatę, nieco wyżej.

Teraz droga wyraźnie unosi nas w górę dając znać naszym nogom o tym, że to szlak jak najbardziej górski. Szlak ułożony jest z kamieni i nie należy do najwygodniejszych zwłaszcza teraz, gdy jest jeszcze mokro po nocnych mgłach. Trzeba uważać gdzie i jak stawia się stopy na te śliskie granity, żeby nie doznać jakiejś kontuzji.

Docieramy do małej ławeczki zrobionej z tzw połowic drewnianych w miejscu, gdzie drzew jest nieco mniej. Niestety jest jeszcze tak mokro, że nie da się usiąść, więc wypijamy po kubku herbaty na stojąco i po kilku minutach znów pniemy do przodu. Jeszcze kilkadziesiąt minut takiej drogi i wychodzimy na wypłaszczenie, gdzie z prawej dobija do nas inny szlak z centrum Karpacza. Ten odcinek był dość wyczerpujący, więc postanowiliśmy wejść do schroniska znajdującego się właśnie w tym miejscu. Na ścianie od strony podejścia witał turystów duży napis „Łomniczka zaprasza". Skorzystaliśmy z zaproszenia i po porządnym otrzepaniu butów z błota weszliśmy do środka. Na sali jadalnej panował półmrok choć okna umieszczone były na dwóch sąsiednich ścianach. Schroniskowi goście w ilości dwóch, właśnie kończyli śniadanie rozmawiając z gospodynią stojącą za barem. Z ich późniejszej rozmowy wynikało, że stacjonowali tu kilka dni i teraz wracają na dół.

Zamówiliśmy gorącą herbatę z cytryną i zajęliśmy miejsce przy stoliku pod oknem, tak aby było widać kto przechodzi obok schroniska albo wchodzi do środka (to już chyba takie wielkomiejskie zboczenie - chcieć widzieć innych w pobliżu, kto co robi i gdzie idzie). Siedzieliśmy tak podsłuchując mimowolnie rozmowę tamtych po drugiej stronie jadalni. A tym czasem nami zainteresowały się tutejsze koty, zwłaszcza jeden. Bez skrępowania wskoczył Asi na kolana domagając się wręcz pieszczot i może jakiegoś poczęstunku. Widać w ten sposób witały każdego turystę odwiedzającego to miejsce. Kilkanaście minut później podziękowaliśmy za herbatę i pożegnaliśmy się z gospodynią ruszając dalej na szlak.

Droga zrobiła się znacznie łagodniejsza i drzewa rzadziej porastały tu Dolinę Łomniczki odsłaniając czasem masyw Śnieżki po przeciwnej stronie. Po prawej widać wielkie urwisko, na szczycie którego biegnie szlak z Kopy do Domu Śląskiego. Zimą ta droga jak i szlak, którym szliśmy od schroniska jest zamknięty. Tu gdzieś pierwotnie znajdowało się schronisko Łomniczka, ale zostało zmiecione przez lawinę śniegu i pozostały po nim tylko fundamenty. Niestety nie wypatrzyłem ich nigdzie. Widać mocno już zarosły.

Drzewa prawie już nie występowały, tylko krzaki i jakieś szczapy uschniętych świerków. Wtem gdzieś pod granicą lasu po przeciwnej stronie doliny, tuż pod kamienistym piargiem Śnieżki usłyszeliśmy głęboki, basowy ryk zwierzęcia o na pewno nie małej posturze. Stanęliśmy starając się wypatrzeć tego zwierza ale na próżno. Dźwięk dobiegał z daleka i dzieliła nas od jego źródła jakieś pięć razy większa odległość w linii prostej niż do schroniska. To chyba niedźwiedź - walnąłem tak sobie nie mając żadnej pewności. No tak, teraz to już tylko brakowało, żeby się pojawił jakiś miś na szlaku. Asia chociaż starała się nie okazywać strachu to jednak była pewna, że wolałaby się znaleźć już na górze. Tam było trochę ludzi i zwierzaki takie jak niedźwiedzie same nie podejdą. Próbowałem trochę złagodzić sytuację, bo wiedziałem o tym doskonale: żaden miś nie podejdzie świadomie do człowieka. Marny efekt. Asia nabrała tempa marszu, że chwilami odchodziła mi na kilkadziesiąt metrów. Dobrze, że z przeciwka nadeszli inni turyści, idący w kierunku schroniska, a więc również w kierunku pojawiających się czasem dźwięków, bo zrobiło się raźniej. Oni chyba też nie byli pewni co to tak naprawdę jest, ale jednak szli. Kiedy dotarliśmy do wodospadu Łomniczki, byłem już całkiem spokojny o ewentualnych napotkanych na szlaku mniej człekokształtnych turystów. Nawet mnie zaczęła bawić ta sytuacja. Ale co tam. Przed nami przecież jedna z fajniejszych dziś atrakcji.
 


 

Odcinek szlaku z trawersem przebiegającym stromo po zboczu gdzie znajdował się symboliczny cmentarz ofiar gór. Tu umieszczono tablice z nazwiskami osób, które w różny sposób zginęły w górach. Krótki opis tego jak zginęli przywoływał refleksje. Na pobliskiej skale siedział młody człowiek czytając grubą książkę. Zdawało się, że nie zwracał uwagi na przechodzących innych ludzi. Zauważyłem w jego kołnierzyku biały pasek materiału. To młody kleryk, pewnie czytał biblię modląc się za tych wszystkich, którym poświęcono to miejsce. Oddaliliśmy się nieco tak, aby nie przeszkadzać. Krótki odpoczynek w takim miejscu szybko dodawał sił swoim urokiem. Stąd widać całą Dolinę Łomniczki, dalej część Karpacza z osiedlem Skalnym gdzie mieścił się nasz pensjonat, a daleko tuż pod horyzontem Kotlinę Jeleniogórską. Po prawej zbocze Śnieżki z Drogą Jubileuszową ze szczytu (już tam byliśmy kilka lat wcześniej), a tam niezwykła budowla w kształcie ufo (ale oblatane stwierdzenie) czyli schronisko i przede wszystkim obserwatorium meteo. To tam powstają komunikaty pogodowe podawane potem w wiadomościach.

Krucze skały i Skalny stół - również po prawej, kończyły tę część panoramy. Z lewej Kopa, na którą wyjechać można wyciągiem krzesełkowym z Karpacza i całkiem blisko Jar Łomniczki z wodospadem prawie pod nogami. Tylko schronisko schowane było za wielkim świerkowym lasem.

Jeszcze tylko kilkadziesiąt metrów i jesteśmy na Przełęczy pod Śnieżką - najliczniej odwiedzane miejsce w Karkonoszach. Tu właśnie się znajduje Dom Śląski - najbardziej chyba znane schronisko w tych okolicach. Nie skusiliśmy się na jego gościnę w środku. To zamach na przyrodę rezygnować z możności jej podziwiania dla niezbyt przytulnego wielkiego, hałaśliwego wnętrza. Niestety taką ma prawdziwą zresztą opinię to schronisko.

Na ławeczce pod Królową Karkonoszy było zupełnie przyjemnie. Widać było ludzi wdrapujących się na szczyt czerwonym i niebieskim szlakiem. Od strony wyciągu nadciągały tabuny kolejnych wycieczek. Wrzaskliwi goniący wszystko i wszystkich młodzi ludzie dość skutecznie zakłócali naturalny bieg czasu w tym miejscu. Trzeba było skrócić do minimum czas przebywania tutaj i ruszać dalej w nadziei, że szybko urwiemy się tej grupie osób.

Kiedy opuszczaliśmy przełęcz, z doliny wyłoniła się potężna chmura i zupełnie zasłoniła szczyt Śnieżki i jak się okazało po kilku chwilach również naszą drogę. Tak więc nie bardzo widząc dokąd, szliśmy teraz prawie płaskim traktem, nie wymagającym zupełnie umiejętności poruszania się po szlakach. Wybrukowana szeroka droga znikała nam we mgle. Na chwilę słonko rozświetlało ją i znów chowała się w gęstej chmurze.

Robiło się naprawdę zimno i czapka oraz rękawiczki były nieodzowne.

Minęliśmy rozdroże i „spaloną strażnicę". Od tego miejsca droga trochę się zwęziła co chwila przebiegając po drewnianych kładkach ułatwiających przejście przez mokradła. Ten odcinek nie mógł sprawić żadnych trudności nawet niewprawnym turystom, więc nasze tempo było dość imponujące.

Wreszcie dotarliśmy do miejsca, które chciałem zobaczyć tego dnia chyba najbardziej. To urwisko skalne z Małym Stawem na dnie, zwanym Kotłem Małego Stawu. Widok z góry na schronisko Samotnia zapiera dech ale... nie dziś. My mogliśmy zobaczyć tylko wielką plamę mleka. W jednej króciutkiej chwili można było dostrzec zarys linii brzegowej tego polodowcowego zbiornika i ścieżkę prowadzącą do schroniska, ale już sam budynek tonął we mgle.

Mocno zdegustowani naszym pogodowym pechem ruszyliśmy dalej. Następna stacja to równie urocze miejsce na krawędzi Kotła Wielkiego Stawu ale tu było jeszcze gorzej. Pewnie gdyby była ładna pogoda pisałbym tu o tym, że widać Śnieżkę, o Wielkim Stawie w dole, o widokach w kierunku Kotliny ale nic nie było widać, więc nie ma o czym pisać. Tylko tablica upamiętniająca ruiny dawno spalonego schroniska księcia Henryka dawała wyobrażenie o pięknie tego miejsca (w słoneczne dni). Mgła pewnie kiedyś opadnie ale my nie bardzo mamy czas na to by tu zaczekać.

Kilkaset metrów dalej na zachód dumnie stoją skały nazwane „Słonecznik". Podobno jedna z nich ma przypominać diabła... Kilka osób też tu dotarło mimo nie najlepszej pogody. Może z racji mniejszej wysokości tu mglisty obłok był znacznie bardziej przejrzysty i dało się już zaobserwować nasze kolejne cele. Odnaleźliśmy właściwą ścieżkę tonącą w gęstej i wysokiej kosodrzewinie i zaczęliśmy schodzić w dół. Po drodze zahaczyliśmy o inne ostańce skalne. To Pielgrzymy. Niestety niszcząca działalność niby turystów i łatwość dotarcia z Karpacza sprawiały, że to miejsce przestaje powoli być osobliwością przyrody, a przemienia się w ściankę graffiti i wysypisko śmieci. Tu na pewno się nie zatrzymamy dłużej niż to konieczne.

Dalej szlak prowadził raz trudniejszym etapem, a raz zupełnie łatwo przez niewysoki las świerkowy. Kilka niewielkich polanek pozwalały na zorientowanie się w dzielącej od celu odległości. O magii tych okolic świadczyć mógł fakt, że po drodze mijaliśmy kilka grup turystów zarówno młodych jak i starszych osób chcących zapewne jak i my zasmakować widoków karkonoskich.

Mgła prawie już nie występowała, tylko niewielkie nisko zawieszone obłoki przysłaniały jeszcze pasmo karkonoskie i można było wreszcie zobaczyć z daleka miejsce naszej niedawnej wędrówki grzbietem gór.

Znaleźliśmy całkiem fajne miejsce na dłuższy odpoczynek na skraju wielkiej polany. Doskonale widoczny z tego miejsca Kocioł Wielkiego Stawu, Słoneczniki, a na wprost nas schronisko Strzecha Akademicka, za nim Biały Jar i nieco w lewo górna stacja kolejki na Kopę ze Śląską Drogą. Tylko Kocioł Małego Stawu przysłonięty skałami Zielarza pozostał wciąż tajemnicą.

Tak sobie tu konsumowaliśmy nasz prowiant popijając kawą z termosu i podziwiając urok tego miejsca, kiedy nagle z lasu za naszymi plecami w odległości nie większej niż kilkadziesiąt metrów rozległ się słyszany już dziś ryk jakiegoś stworzenia i na pewno nie był to człowiek. Teraz jednak można było ocenić wyraźnie pojemność płuc tego zwierza i choć nie widzieliśmy go to na pewno miał większą wagę niż my razem nawet do kwadratu.

Asia chwyciła plecak i zostawiając mnie z nie spakowanym prowiantem zaczęła szybko oddalać się w kierunku przeciwnym niż ten skąd pochodził dźwięk. Na szczęście kierunek ten zgadzał się z naszym planem. Kiedy wreszcie i ja się pozbierałem Asia miała już dobre dwieście metrów przewagi. To prawie cała szerokość polany, przy skraju której sobie siedzieliśmy. Dogoniłem ją dopiero niedaleko remontowanego przez robotników przepustu wodnego tuż za laskiem. Urokliwe miejsce ale teraz z uwagi na pracujący kompresor trochę mało atrakcyjne turystycznie. Nieludzko żwawym tempem posuwaliśmy się szlakiem w kierunku Kotła Małego Stawu nie napotykając nikogo po drodze. Niebo raz się odsłaniało ładnym błękitem, a raz siniało zasnute mglistym obłokiem, który powodował dodatkowo uczucie zimna i wilgoci. Ścieżka chociaż nie wznosiła się prawie, ani nie opadała, to jednak robiła się coraz trudniejsza. Minęliśmy małą chatkę w środku gęstego, starego lasu, do której prowadził mostek drewniany zawieszony nad całkiem głębokim rowem. To tędy wypływał nadmiar wody wiosną z kotłów podczas roztopów. Wreszcie opuściliśmy las i naszym oczom ukazała się wielka ściana zachodniego końca Kotła Małego Stawu. To były Kościółki. W górze nad tymi ostrymi nożami skalnymi wyrastającymi gęsto jak drzewa znajduje się punkt widokowy, który mijaliśmy kilka godzin wcześniej.

Do schroniska zostało nie więcej niż kilka minut drogi. Po chwili znaleźliśmy się na widzianej z góry ścieżce tuż nad Małym Stawem. Stąd już widać budynek. Piękne miejsce. Trochę wrażenia estetyczne psuły betoniarka i samochód terenowy, które zupełnie tu nie pasowały ale bez nich człowiek niewiele dziś może zrobić.

Widok wody tuż przy kilkudziesięciometrowej skalnej ścianie to nieczęste obrazki w górach dlatego to miejsce ma swój niepowtarzalny klimat. W dodatku po wschodniej stronie do zbiornika z samej góry wpada roztrzaskując się i tworząc widoczny z daleka biały sznureczek wodospad. Szkoda, że pogodowy pech nas nie opuścił bo znów niebo, a właściwie cały Kocioł wypełniła chmura uniemożliwiając podziwianie widoku. Weszliśmy zatem do schroniska. Duży budynek posiadał dwie wielkie jadalnie, kuchnie, kilka pomieszczeń gospodarczych, sanitariaty czy też łazienki, a na górze pokoje gościnne. Bar pełnił również funkcje recepcji. Od razu zaoferowano mi omyłkowo chyba klucz do pokoju ale ja odpowiedziałem, że na razie wystarczy coś na gorąco. Zamówiłem jakiś żurek i zajęliśmy miejsca w mniej zatłoczonej jadalni obok. Zresztą tego dnia w schronisku tłoku nie było widać ot kilka osób w sali z barem i kominkiem i dwie w jadalni gdzie i my zasiedliśmy do stolika. Mimo swojej wielkości schronisko okazało się całkiem przyjemne. Tylko odgłosy remontu gdzieś na piętrze troszkę zakłócały spokój turystów. Trzeba jednak przyznać, że miła obsługa i standard cenowy w takim miejscu wart jest ponownego odwiedzenia.


 

Po napełnieniu żołądków i odpoczynku ruszyliśmy na szlak aby dokończyć naszą dzisiejszą wyprawę. Żeby wydostać się z Kotła trzeba było wdrapać się zbudowaną specjalnie ścieżką, z której kiedy jest ładnie, roztacza się niesamowity widok na to wielkie zagłębienie w skałach. Przy końcu podejścia w punkcie widokowym rozłożył swoje skromne manatki starszy pan z siwą brodą. Widać, że góry to dla niego nie pierwszyzna. Wiedział, że z tego miejsca można wiele zobaczyć i tu właśnie można napawać się pięknem Karkonoszy. My też chcieliśmy mimo nisko zawieszonych chmur zatrzymać kilka ujęć tej panoramki. Tak jakoś się złożyło, że i on i my wyjęliśmy z naszych plecaków banany. Na widok nas trzymających banany tak jak i on troszkę się zmieszał. Nie ma jak dobry bananek - powiedziałem wesoło, na co pan roześmiał się zaciskając pełne usta, a jego twarz nabrała bardzo sympatycznego wyrazu. Powędrowaliśmy dalej ku wyjściu z Kotła, a tam czekało na nas jeszcze więcej chmur i wilgoci. Brukowanym traktem szliśmy zgodnie ze znakami szlaku nic nie widząc na odległość kilkunastu metrów. Po kilku minutach ukazały się przed nami kontury kolejnego schroniska. To Strzecha Akademicka widziana z tej polany gdzie przegonił nas niby jakiś niedźwiedź. Teraz jednak trudno było określić z tych kilkunastu metrów gdzie znajduje się wejście. Znalazło się z drugiej strony. „Zdobyłem" pieczątkę i nie zatrzymując się długo postanowiliśmy iść dalej. W tej mgle jednak po raz pierwszy okazało się, że prawidłowy kierunek marszu nie tak łatwo jest ustalić mimo wyraźnie zaznaczonych dróg. Mała weryfikacja na mapie i byliśmy mniej więcej na dobrej drodze. Kilkaset metrów ścieżki doprowadziło nas najpierw do trasy wyciągu narciarskiego, a potem do dużego żlebu skalnego nazwanego Białym Jarem. Mgła wciąż wisiała nad nami nie pozwalając zobaczyć czegokolwiek, ale już kilkanaście metrów niżej znacznie ustąpiła. Szeroki trakt ułożony z ostrych kamieni biegnący od Kopy i dalej Domu Śląskiego stanowił zimową drogę w te okolice. Teraz jednak był wrzesień i owe kamienie często postawione na sztorc sprawiały niemało trudności w pokonaniu tego odcinka szlaku. Idąc tak tą drogą przez mękę, traciliśmy wysokość dość szybko, a im było niżej tym robiło się cieplej i przejrzyściej. Kilka razy można było zobaczyć którędy przebiegają trasy narciarskie kompleksu Kopa. Kilka razy zresztą przecinały nam drogę wylatując gdzieś z lasu. Po jakimś czasie schodząc tak w dół i wyprzedzając kilka razy idących nierównym tempem młodych ludzi dotarliśmy wreszcie do dolnej stacji kolei krzesełkowej na Kopę. To stąd cztery lata wcześniej za jej pomocą wywlekliśmy się na górę by zdobyć Śnieżkę. Wtedy pogoda jednak była znacznie łaskawsza. Pamiętam tylko wiatr przy wchodzeniu trawersem na szczyt. W schronisku na Śnieżce kupiłem chustę żeby zawiązać na głowę i noszę ją do dziś na każdą górską wycieczkę.

Do centrum Karpacza zostało nam jakieś trzy czwarte godziny drogi, a od ośmiu byliśmy na nogach, więc nie czekaliśmy na nic tylko dalej w drogę. Byliśmy już głodni i mieliśmy straszną ochotę na pizzę, więc zabukowaliśmy się w jednej malutkiej pizzerii w dole miasteczka, gdzie właściciel wyrabiał produkty na miejscu i na życzenie klienta kto jak lubi. To była udana kolacja z niezłym piwkiem. Skracając sobie drogę przez osiedle domków i mały lasek, do Osiedla Skalnego dotarliśmy właściwie już po zmroku. Wygłodniali górskich wrażeń ten wypad możemy dziś zaliczyć do udanych pomimo tych chmur, które nie chciały ustąpić zwłaszcza w najciekawszych widokowo miejscach. Ale to tylko może być powód, żeby tu wrócić i jeszcze raz spróbować zobaczyć Kocioł z Małym Stawem z góry. Tym razem bogatsi o wiedzę, że we wrześniu, JELENIE mają rykowisko czyli godowe nawoływanie, a niedźwiedzi w Karkonoszach nie ma już ponad sto lat (ale na jelenia też trzeba uważać - żeby nie nadepnąć mu na rogi .

 
  Stronę odwiedziło już 59925 odwiedzających.  
 
Ta strona internetowa została utworzona bezpłatnie pod adresem Stronygratis.pl. Czy chcesz też mieć własną stronę internetową?
Darmowa rejestracja